Maniak ocenia #121: "Penny Dreadful" S01E01

MA­NIAK SŁO­WEM WSTĘPU


Mam nie­sa­mo­wi­te se­ria­lo­we za­le­gło­ści — nie tyl­ko na blo­gu, ale ogól­nie. Sta­ram się ja­koś wszyst­ko po­nadra­biać, ale po­nie­waż lu­bię so­bie utrud­niać ży­cie, to zde­cy­do­wa­łem je­den se­rial oglą­dać obok na bie­żą­co i tak też o nim (w mia­rę moż­li­wo­ści) pi­sać.
Na „Pe­nny Dread­ful” cze­kam od daw­na, co pew­nie wie­cie z ru­bry­ki „Ma­niak pod­su­mo­wu­je ty­dzień”. Ostrzy­łem so­bie ząb­ki na ten se­rial przede wszyst­kim ze wzglę­du na wy­stę­pu­ją­cą w nim Evę Green — zde­cy­do­wa­nie jed­ną z mo­ich ulu­bio­nych ak­to­rek. Ale to nie je­dy­ny po­wód. Bar­dzo in­try­gu­ją­ce wy­da­ły mi się tak­że za­ło­że­nia fa­bu­lar­ne. Se­rial miał bo­wiem we­dług za­po­wie­dzi być mrocz­nym hor­ro­rem, na­wią­zu­ją­cym do słyn­nych, osiem­na­sto- i dzie­więt­nas­to­wiecz­nych po­wie­ści go­tyc­kich, a tak­że, jak sam ty­tuł wska­zu­je, ta­nich i nie­wy­ma­ga­ją­cych, bry­tyj­skich, książ­ko­wych stra­sza­ków z dzie­więt­na­ste­go wie­ku, zwa­nych wła­śnie pe­nny dread­ful.
Czy te za­po­wie­dzi zgod­ne by­ły z praw­dą?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Au­to­rem sce­na­riu­sza do wszyst­kich od­cin­ków se­ria­lu jest John Lo­gan („Gla­dia­tor”, „A­wia­tor”, „Hu­go”, „Sky­fall”). Ty­tuł pi­lo­ta brzmi (o dzi­wo) nie „Pi­lot”, jak w wie­lu przy­pad­kach, a „Night Work”, czy­li „Noc­na ro­bo­ta”. Ma on zna­cze­nie za­rów­no węż­sze, od­no­szą­ce się do kon­kret­ne­go frag­men­tu od­cin­ka oraz pro­po­zy­cji jed­nej z bo­ha­te­rek, jak i szer­sze, na­wią­zu­ją­ce do po­ru­sza­nej w se­ria­lu te­ma­ty­ki.
Ethan Chan­dler, drob­ny oszust, ulicz­ny show­man i zna­ko­mi­ty strze­lec otrzy­mu­ję ofer­tę współ­pra­cy od ta­jem­ni­czej Va­ne­ssy Ives, wy­stę­pu­ją­cej w imie­niu nie­ja­kie­go sir Mal­col­ma Mu­rra­ya. Chan­dler nie zda­je so­bie spra­wy, co tak na­praw­dę ofer­ta ze so­bą nie­sie i że od­tąd, już nic w jego ży­ciu nie bę­dzie ta­kie samo…
Hi­sto­ria przed­sta­wio­na w od­cin­ku jest nie­zwy­kle in­try­gu­ją­ca, a tak­że dość nie­po­ko­ją­ca. Sce­na­rzy­sta bar­dzo umie­jęt­nie ko­rzy­sta z ka­no­nu dzie­więt­nas­to­wiecz­nych po­wie­ści go­tyc­kich (u­waż­ni znaj­dą na­wią­za­nia mię­dzy in­ny­mi do „Dra­cu­li” czy „Fran­ken­stei­na”) i mie­sza je ze swo­imi au­tor­ski­mi po­my­sła­mi. Efekt jest do­sko­na­ły — oglą­da­jąc, ko­ja­rzy się pew­ne ele­men­ty hi­sto­rii, a jed­no­cze­śnie jest się cie­ka­wym, jaki bę­dą mia­ły wpływ na ca­ło­kształt fa­bu­ły.
Już w pierw­szym od­cin­ku Ho­gan wy­cią­ga kil­ka asów z rę­ka­wa i zdra­dza tyle, by by­ło wia­do­mo, wo­kół cze­go krę­ci się ca­ła in­try­ga, a jed­no­cze­śnie wie­le po­zo­sta­wia w sfe­rze ta­jem­ni­cy. Naj­peł­niej kre­śli po­stać sir Mal­col­ma Mu­rra­ya — już w pierw­szym od­cin­ku zna­my mo­ty­wy, któ­re kie­ru­ją jego dzia­ła­nia­mi oraz wie­my, że to on stoi za du­żą czę­ścią wy­da­rzeń. Nie­wie­le na­to­miast au­tor zdra­dza na te­mat po­zo­sta­łych po­sta­ci, osnu­wa­jąc ta­jem­ni­cą przede wszyst­kim Va­ne­ssę Ives, dzię­ki cze­mu czy­ni ją na­praw­dę fa­scy­nu­ją­cą.
Świet­nie w to wszyst­ko wpa­so­wa­ne są wąt­ki nad­na­tu­ral­ne. Przez ekran prze­wi­ja­ją się wam­pi­ry, są od­nie­sie­nia do sta­ro­żyt­ne­go Egip­tu (jed­nej z mo­ich ulu­bio­nych sta­ro­żyt­nych cy­wi­li­za­cji) i po­ja­wia się kon­cept pół­świa­ta. Wszyst­ko to w po­łą­cze­niu z po­nu­rą, prze­ra­ża­ją­cą at­mos­fe­rą jest na­praw­dę po­ry­wa­ją­ce.
Bar­dzo podo­ba­ją mi się też dia­lo­gi. Brzmią na­tu­ral­nie, a jed­no­cze­śnie no­szą pew­ne zna­mio­na cza­sów, w któ­rych roz­gry­wa się ak­cja se­ria­lu. Nie jest to, co praw­da, czy­sta, dzie­więt­na­sto­wiecz­na an­gielsz­czy­zna, któ­ra brzmia­ła­by nie­co zbyt bu­fo­no­wa­to, ale dość uda­na hy­bry­da, łą­czą­ca płyn­ność współ­cze­sne­go ję­zy­ka z pew­ny­mi ce­cha­mi cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi tej daw­niej­szej, tro­chę bar­dziej dys­tyn­go­wa­nej wer­sji.
Je­śli miał­bym sce­na­rzy­ście coś do za­rzu­ce­nia, to by­ła­by to zu­peł­nie nie­po­trzeb­na sce­na sek­su. Teo­re­tycz­nie jej za­da­niem jest po­głę­bie­nie cha­rak­te­ru jed­ne­go z bo­ha­te­rów, ale w prak­ty­ce ra­czej się nie spraw­dza, bo zu­peł­nie nie pa­su­je do sty­li­sty­ki se­ria­lu. To tro­chę tak, jak­by Ho­gan po­my­ślał: „Kur­czę, ro­bię se­rial dla Show­ti­me. Musi być seks i na­gość. Gdzie by tu wrzu­cić… O mo­że tu. Jed­na sce­na wy­star­czy, wła­dze sta­cji nie bę­dą mo­gły za­rzu­cić, że se­rial ma­ło do­ro­sły”. Oczy­wi­ście tro­chę prze­ry­so­wu­ję, ale tak to mi nie­ste­ty wy­glą­da.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Pierw­szy od­ci­nek re­ży­se­ru­je Juan An­to­nio Ba­yo­na, m.in. au­tor jed­ne­go z mo­ich ulu­bio­nych fil­mów pt. „Sie­ro­ci­niec”. To oso­ba bar­dzo świa­do­ma wszel­kich hor­ro­ro­wych chwy­tów, któ­ra po­tra­fi świet­nie zbu­do­wać na­pię­cie. I tak też jest w „Pe­nny Dread­ful”. Ba­yo­na fan­ta­stycz­nie re­ali­zu­je sce­ny gro­zy — po­zwa­la naj­pierw po­wo­li za­nu­rzyć się w nie­po­ko­ją­cej at­mos­fe­rze i zmu­sza do tego, by to w na­szej wy­obraź­ni po­ja­wi­ły się nie­po­ko­ją­ce, strasz­ne ob­ra­zy, a na­stęp­nie znie­nac­ka ata­ku­je. Taki za­bieg po­tę­gu­je fakt ogra­ni­cze­nia opra­wy mu­zycz­nej w klu­czo­wych sce­nach do mi­ni­mum. Do­sko­na­le spraw­dza­ją się tak­że dłu­gie uję­cia, któ­re Bay­ona dość czę­sto sto­su­je, po mi­strzow­sku bu­du­jąc w ten spo­sób kli­mat. Do tego wszyst­kie­go do­cho­dzą: pod­kre­śla­ją­ca gro­zę, mrocz­na, brud­na sty­li­sty­ka oraz cie­ka­wie wy­ko­rzy­sta­ne sym­bo­le.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Twór­com se­ria­lu uda­ło się ze­brać eki­pę bar­dzo uta­len­to­wa­nych ak­to­rów, a wie­le na­zwisk im­po­nu­je. Dwie naj­lep­sze role na­le­żą do Ti­mo­thy’ego Dal­to­na (naj­bar­dziej zna­ne­go z roli Bon­da w „W ob­li­czu śmier­ci” oraz „Li­cen­cji na za­bi­ja­nie­”) oraz Evy Green („Ar­sène Lu­pin”, „Ca­si­no Ro­yale”, „Ca­me­lot”).
Dal­ton wcie­la się w sir Mal­col­ma Mu­rra­ya — po­stać nie­zwy­kle zło­żo­ną i bar­dzo cie­ka­wą. Kre­acja ak­to­ra jest bez­błęd­na, a sce­ny z jego udzia­łem oglą­da się nie­zwy­kle przy­jem­nie. Nie ma się jed­nak co dzi­wić — Dal­ton to w koń­cu ar­ty­sta wiel­kiej kla­sy.
Green przy­pa­dła rola Va­ne­ssy Ives i od razu trze­ba po­wie­dzieć, że lep­szej ak­tor­ki, któ­ra mo­gła­by tę bo­ha­ter­kę za­grać, nie da­ło się zna­leźć. Enig­ma­tycz­na, nie­bez­piecz­na, in­try­gu­ją­ca, ma­gne­ty­zu­ją­ca… Przy­miot­ni­ków mógł­bym zna­leźć jesz­cze mnó­stwo. Oczy­wi­ście mo­ją wy­po­wiedź nie­co ko­lo­ry­zu­je fakt, że je­stem jej wiel­kim fa­nem, ale mo­że­cie mi wie­rzyć — to zde­cy­do­wa­nie jed­na z dwóch naj­lep­szych ról ca­łe­go se­ria­lu­.Co wca­le nie ozna­cza, że po­zo­sta­łe są bez­barw­ne i ni­ja­kie. Wręcz prze­ciw­nie.
Josh Hart­nett („He­li­kop­ter w ogniu”, „Czar­na Da­lia­”) jako kan­ciarz i awan­tur­nik Ethan Chan­dler spraw­dza się świet­nie. Bar­dzo do­brze czu­je się w roli i daje so­bie od­po­wied­nio du­żo luzu, tak by wy­paść jak naj­bar­dziej na­tu­ral­nie.
Ha­rry Trea­da­way („Re­co­ve­ry”, „The Di­sa­ppe­ared”) gra Vic­to­ra Fran­ken­stei­na i zda­je się bar­dzo do­brze ro­zu­mieć swo­je­go bo­ha­te­ra. Ta­lent ak­to­ra szcze­gól­nie wi­dać w sce­nie dia­lo­gu z Dal­to­nem, oraz w sce­nie za­my­ka­ją­cej se­rial — ty­leż za­ska­ku­ją­cej, co wzru­sza­ją­cej.
Fan­ta­stycz­nym do­dat­kiem do ob­sa­dy (mam na­dzie­ję, że po­wra­ca­ją­cym) jest Si­mon Ru­ssel Beale, zna­ko­mi­ty ak­tor te­atral­ny, z ekra­nów (dużych i małych) zna­ny mię­dzy in­ny­mi z „Głę­bo­kie­go błę­kit­ne­go mo­rza” czy BBC-owej ad­ap­ta­cji „Hen­ry­ka IV” z 2012 roku. Be­ale wcie­la się w eks­cen­trycz­ne­go egip­to­lo­ga i jest w tej roli prze­za­baw­ny.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia są od stro­ny tech­nicz­nej do­sko­na­łe. Dłu­gie uję­cia zre­ali­zo­wa­ne są bez za­rzu­tu, a po­mi­mo prze­wa­gi ciem­nej ko­lo­ry­sty­ki, za­wsze wi­dać to co trze­ba. Mon­ta­ży­sta ustrzegł się więk­szych błę­dów i dość spraw­nie po­łą­czył ze so­bą po­szcze­gól­ne uję­cia.
Wspa­nia­ła jest sce­no­gra­fia. Dzie­więt­na­sto­wiecz­ną An­glię od­two­rzo­no nie­zwy­kle pie­czo­ło­wi­cie, za­dba­no tak­że o po­sęp­ność tych miejsc, któ­re mia­ły prze­ra­żać.
Szcze­gó­ło­wa i bar­dzo su­ge­styw­na jest cha­rak­te­ry­za­cja, któ­rą wy­ko­rzy­sta­no dość po­my­sło­wo — szcze­gól­nie przy przy­go­to­wy­wa­niu wie­lo­ra­kich po­two­rów. Do­bre są rów­nież ko­stiu­my i re­kwi­zy­ty, od­po­wied­nio do­pa­so­wa­ne do epo­ki. Po­do­bać mo­że się też cho­re­ogra­fia walk, choć od razu trze­ba za­zna­czyć, że nie ma ich w se­ria­lu szcze­gól­nie du­żo.
Świet­ne wra­że­nie robi mu­zy­ka Abla Ko­rze­niow­skie­go („Sa­mot­ny męż­czy­zna”, „W.E.”). Kom­po­zy­tor bar­dzo umie­jęt­nie wy­ko­rzy­stu­je in­stru­men­ty smycz­ko­we, two­rząc ory­gi­nal­ną, nie­po­ko­ją­cą opra­wę. Do gu­stu przy­pa­dła mi tak­że cie­ka­wa pod wzglę­dem wi­zu­al­nym i mu­zycz­nym czo­łów­ka.

MA­NIAK OCE­NIA


Pierw­szy od­ci­nek „Pen­ny Dre­ad­ful” zu­peł­nie mnie nie za­wiódł. Jest bar­dzo do­brze po­my­śla­ny od stro­ny sce­na­riu­sza (po­za tą jed­ną, nie­szczę­sną sce­ną), świet­nie wy­re­ży­se­ro­wa­ny i za­gra­ny, a tak­że do­sko­na­ły od stro­ny tech­nicz­nej. Oby ko­lej­ne od­cin­ki by­ły rów­nie do­bre, bo je­śli tak, to nowy se­rial do­łą­czy do gro­na mo­ich ulu­bio­nych.

DO­BRY

Komentarze