MANIAK ROZPOCZYNA
Pamiętam taki czas, kiedy razem z bratem co tydzień zasiadałem przed telewizorem, włączałem Jedynkę i przez półtorej godziny oglądałem filmy z najsłynniejszym japońskim potworem (z japońska 怪獣 — kaijū, czyli dosłownie „tajemnicza, dziwna bestia”), Godzillą (jap. ゴジラ — Gojira, czyli połączenie słów: ゴリラ — gorira, goryl oraz 鯨 — kujira, wieloryb). Uwielbiałem te produkcje, choć niekoniecznie zagłębiałem się w ich fabułę i to, co działo się z ludzkimi bohaterami, a skupiałem się raczej na walkach olbrzymich stworów. W większości filmów Godzilla mierzył się bowiem z innymi kaijū i był kimś w rodzaju anty-bohatera.
Po raz pierwszy Król Potworów, jak go później ochrzczono, pojawił się w japońskiej produkcji, w 1954 roku. Łącznie z najnowszym amerykańskim filmem (ale wyłączając dostosowane do zagranicznych rynków adaptacje japońskich obrazów) powstało ich aż trzydzieści — to o siedem więcej, niż w serii o Jamesie Bondzie. Pierwsze amerykańskie podejście do tematu, produkcja wyreżyserowana przez Rolanda Emmericha z 1998 roku (znów pomijam tu amerykańskie, zlokalizowane wersje oryginalnych filmów), okazała się wielkim niewypałem. O tym potknięciu można jednak zapomnieć, bo oto do kin wszedł drugi amerykański film o Godzilli.
Po raz pierwszy Król Potworów, jak go później ochrzczono, pojawił się w japońskiej produkcji, w 1954 roku. Łącznie z najnowszym amerykańskim filmem (ale wyłączając dostosowane do zagranicznych rynków adaptacje japońskich obrazów) powstało ich aż trzydzieści — to o siedem więcej, niż w serii o Jamesie Bondzie. Pierwsze amerykańskie podejście do tematu, produkcja wyreżyserowana przez Rolanda Emmericha z 1998 roku (znów pomijam tu amerykańskie, zlokalizowane wersje oryginalnych filmów), okazała się wielkim niewypałem. O tym potknięciu można jednak zapomnieć, bo oto do kin wszedł drugi amerykański film o Godzilli.
MANIAK O SCENARIUSZU
Proces powstawania scenariusza do filmu był bardzo długi i złożony — pracowała nad nim bowiem cała rzesza osób. Wstępną wersję opracował David Callaham („Niezniszczalni”). Pierwsze poprawki wprowadził David S. Goyer („Batman: Początek”), następnie tekst ulepszał Max Borenstein („Swordswallowers and Thin Men”). Kolejnych zmian dokonał Drew Pearce („Iron Man 3”). Postarzał on kilku bohaterów, tak by można było w ich rolach obsadzić aktorów, których na oku miało studio. Wreszcie, ostatecznego szlifu dokonał Frank Darabont („Zielona mila”). W czołówce filmu jako autorzy podani są jednak tylko Callaham (z dopiskiem story by) i Borenstein (z dopiskiem screenplay by). Gdy tyle osób pracuje nad jednym tekstem, zazwyczaj nie kończy się to dobrze — na szczęście tak nie było w tym przypadku.
Film rozpoczyna się krótką migawką z 1954 roku (bardzo ładne odwołanie do premiery pierwszego obrazu o Godzilli), nawiązującą do próby atomowej o kryptonimie Castle Bravo. I już wtedy dane jest widzowi zobaczyć potwora, a raczej jego fragment, po raz pierwszy. Następnie akcja skacze do 1999 roku, w okolice Japonii, gdzie przy elektrowni Janjira (雀路羅) pod Tokio wykryto aktywność sejsmiczną (to z kolei zgrabne nawiązanie do wydarzeń z 2011 roku). W centrum historii znajduje się rodzina Brodych: Joe, Sandra i ich syn Ford. Wkrótce dochodzi do tragedii. Akcja znów skacze, tym razem o piętnaście lat. Ford, obecnie saper, jest szczęśliwym mężem i ojcem. Splot okoliczności sprawie, że musi powrócić do Japonii, by wyciągnąć ojca z tarapatów. Nie wie, że koszmar sprzed piętnastu lat ma się powtórzyć…
Po takim wstępie, można by odnieść wrażenie, że nowy „Godzilla” przede wszystkim skupia się na ludzkich dramatach. Na całe szczęście, nic bardziej mylnego. Oczywiście pojawiają się pewne utarte schematy filmów katastroficznych, typu: rozdzielona rodzina czy konflikt rozwiązań impulsywnych i przemyślanych. Zostają one jednak zepchnięte na drugi plan, a scenarzyści skupiają się na samych potworach, otaczającej ich tajemnicy oraz tym, co w filmach o kaijū najważniejsze — powodującej ogromne zniszczenia walce.
Samą historię skonstruowano sztandarowo — najpierw, podczas ekspozycji, stopniowo odkrywamy wszystkie karty, a napięcie coraz bardziej rośnie. Następnie akcja w niezwykle ciekawym kierunku się rozwija, by wreszcie wybuchnąć w emocjonującym trzecim akcie.
Scenarzystom można zarzucić, że pomysł na ludzkich bohaterów filmu nie jest zbyt oryginalny — są jednowymiarowi i dość sztampowi. Do czynienia mamy więc z typową obsadą, składającą się z: nieustraszonego bohatera (Ford Brody), jego żony i małego syna; naukowca Ichirō Serizawy (jego nazwisko nawiązuje do jednego z bohaterów pierwszego filmu z Godzillą) i drużyny żołnierzy. Jednakże, dzięki temu, że, tak jak napisałem już wyżej, to nie ludzie stoją w centrum historii, wcale taka ich schematyczność nie przeszkadza. Ich przejścia i dylematy mają małe znaczenie wobec zagrażającej im siły natury. Taką ma zresztą wymowę cały film, którego głównym motywem jest odwieczny konflikt natury z ludzkością i to, która z tych sił jest silniejsza. Temat dość uniwersalny, a w obliczu wielu współczesnych katastrof i klęsk żywiołowych, bardzo aktualny. To dobrze — w filmowych „Godzillach” zawsze brano na tapet jakiś ważny, aktualny temat — czy to zagrożenie jądrowe, czy to zanieczyszczenia itp. Ważne, że twórcy filmu nie popadają tutaj w dydaktyzm, a jedynie pewne zależności sugerują. To przecież przede wszystkim film o potworach.
Tym, co najbardziej urzekło mnie w nowej „Godzilli” jest to, jak świetnie udało się w opowiadanej historii odtworzyć wyjątkową atmosferę produkcji japońskich. Tytułowy bohater mierzy się tu więc z innymi kaijū, tzw. Massive Unidentified Terrestial Organisms, w skrócie MUTO (w polskim tłumaczeniu: „Gigantyczne Niezidentyfikowane Organizmy Lądowe”, ale wtedy akronim, „GNOL”, nie jest już ciekawy — takie tam zwykłe połączenie gnoma i trolla) i pełni rolę pewnego rodzaju antybohatera. Co więcej, to potwory stanowią siłę napędową filmu, inicjując wszelkie wydarzenia. Wśród scen z bohaterami ludzkimi zaś, dominują te, w których widzimy armię i naukowców — co też pamiętam jako cechę charakterystyczną obrazów wyprodukowanych w Japonii. Do tego udało się temu wszystkiemu nadać w miarę poważny ton, co wcale nie było proste, bo łatwo, tworząc film o Godzilli, o kicz.
Jeśli miałbym wskazać minusy scenariusza, to poza sztampowymi bohaterami, zwróciłbym też uwagę na kwestię pt. „wszyscy mówią po angielsku”. Zdarzają się dialogi choćby w języku japońskim (choć dość kiepskie i nienaturalne), ale przez większość czasu wszyscy nie-amerykanie mówią po angielsku — choć nie każda sytuacja tego wymaga.
Po takim wstępie, można by odnieść wrażenie, że nowy „Godzilla” przede wszystkim skupia się na ludzkich dramatach. Na całe szczęście, nic bardziej mylnego. Oczywiście pojawiają się pewne utarte schematy filmów katastroficznych, typu: rozdzielona rodzina czy konflikt rozwiązań impulsywnych i przemyślanych. Zostają one jednak zepchnięte na drugi plan, a scenarzyści skupiają się na samych potworach, otaczającej ich tajemnicy oraz tym, co w filmach o kaijū najważniejsze — powodującej ogromne zniszczenia walce.
Samą historię skonstruowano sztandarowo — najpierw, podczas ekspozycji, stopniowo odkrywamy wszystkie karty, a napięcie coraz bardziej rośnie. Następnie akcja w niezwykle ciekawym kierunku się rozwija, by wreszcie wybuchnąć w emocjonującym trzecim akcie.
Scenarzystom można zarzucić, że pomysł na ludzkich bohaterów filmu nie jest zbyt oryginalny — są jednowymiarowi i dość sztampowi. Do czynienia mamy więc z typową obsadą, składającą się z: nieustraszonego bohatera (Ford Brody), jego żony i małego syna; naukowca Ichirō Serizawy (jego nazwisko nawiązuje do jednego z bohaterów pierwszego filmu z Godzillą) i drużyny żołnierzy. Jednakże, dzięki temu, że, tak jak napisałem już wyżej, to nie ludzie stoją w centrum historii, wcale taka ich schematyczność nie przeszkadza. Ich przejścia i dylematy mają małe znaczenie wobec zagrażającej im siły natury. Taką ma zresztą wymowę cały film, którego głównym motywem jest odwieczny konflikt natury z ludzkością i to, która z tych sił jest silniejsza. Temat dość uniwersalny, a w obliczu wielu współczesnych katastrof i klęsk żywiołowych, bardzo aktualny. To dobrze — w filmowych „Godzillach” zawsze brano na tapet jakiś ważny, aktualny temat — czy to zagrożenie jądrowe, czy to zanieczyszczenia itp. Ważne, że twórcy filmu nie popadają tutaj w dydaktyzm, a jedynie pewne zależności sugerują. To przecież przede wszystkim film o potworach.
Tym, co najbardziej urzekło mnie w nowej „Godzilli” jest to, jak świetnie udało się w opowiadanej historii odtworzyć wyjątkową atmosferę produkcji japońskich. Tytułowy bohater mierzy się tu więc z innymi kaijū, tzw. Massive Unidentified Terrestial Organisms, w skrócie MUTO (w polskim tłumaczeniu: „Gigantyczne Niezidentyfikowane Organizmy Lądowe”, ale wtedy akronim, „GNOL”, nie jest już ciekawy — takie tam zwykłe połączenie gnoma i trolla) i pełni rolę pewnego rodzaju antybohatera. Co więcej, to potwory stanowią siłę napędową filmu, inicjując wszelkie wydarzenia. Wśród scen z bohaterami ludzkimi zaś, dominują te, w których widzimy armię i naukowców — co też pamiętam jako cechę charakterystyczną obrazów wyprodukowanych w Japonii. Do tego udało się temu wszystkiemu nadać w miarę poważny ton, co wcale nie było proste, bo łatwo, tworząc film o Godzilli, o kicz.
Jeśli miałbym wskazać minusy scenariusza, to poza sztampowymi bohaterami, zwróciłbym też uwagę na kwestię pt. „wszyscy mówią po angielsku”. Zdarzają się dialogi choćby w języku japońskim (choć dość kiepskie i nienaturalne), ale przez większość czasu wszyscy nie-amerykanie mówią po angielsku — choć nie każda sytuacja tego wymaga.
MANIAK O REŻYSERII
Na reżysera filmu wybrano Garretha Edwardsa, autora dość ciepło przejętej „Strefy X”. Edwards, fan oryginalnych, japońskich produkcji, stosuje do „Godzilli” odpowiednie podejście — tworzy obraz o dużej skali i ogromnym rozmachu, który ogląda się z zapartym tchem. Znakomicie buduje napięcie, odpowiednio dostosowując tempo narracji do wydarzeń na ekranie.
Przy tym wszystkim kolejne ujęcia i montaż prowadzi w dość klasyczny sposób — nie są one zbyt dynamiczne i chaotyczne, nie są też rozwlekłe. Dzięki temu śledzenie akcji nie przysparza trudności, a film nie powoduje zawrotów głowy, jak to bywa w przypadku wielu letnich kinowych hitów.
Reżyser bardzo często decyduje się pokazywać kaijū z perspektywy ludzi. Zastosowanie takiego zabiegu nie tylko pozwala podkreślić główny motyw filmu, a więc ludzką małość wobec rozszalałych sił natury, ale także sprawić, by widz poczuł się jak uczestnik akcji. To zdecydowanie dobre posunięcie Edwardsa, które ułatwia zaangażować się w historię.
Przy tym wszystkim kolejne ujęcia i montaż prowadzi w dość klasyczny sposób — nie są one zbyt dynamiczne i chaotyczne, nie są też rozwlekłe. Dzięki temu śledzenie akcji nie przysparza trudności, a film nie powoduje zawrotów głowy, jak to bywa w przypadku wielu letnich kinowych hitów.
Reżyser bardzo często decyduje się pokazywać kaijū z perspektywy ludzi. Zastosowanie takiego zabiegu nie tylko pozwala podkreślić główny motyw filmu, a więc ludzką małość wobec rozszalałych sił natury, ale także sprawić, by widz poczuł się jak uczestnik akcji. To zdecydowanie dobre posunięcie Edwardsa, które ułatwia zaangażować się w historię.

MANIAK O AKTORACH
Jeśli miałbym wskazać najsłabszy element całego filmu, to zdecydowanie byliby to aktorzy. Bardzo mało jest tu dobrych, przekonujących kreacji, ale z drugiej strony — to nie jest film, w którym chodzi o ludzi.
Największym rozczarowaniem okazuje się Aaron Taylor-Johnson („Kick-Ass”), który wśród ludzkich bohaterów pełni teoretycznie najważniejszą rolę. Niestety, jego Ford Brody to bohater przezroczysty i bez wyrazu, a aktor wzmacnia taki wizerunek dość bezpłciową grą i bardzo ograniczoną mimiką (czyt. na jego twarzy pojawia się jedna mina w kilku, mało zróżnicowanych wariantach). Nadrabia to niby dość dobrym fizycznym przygotowaniem i całkiem niezłą intonacją, ale mimo wszystko nie potrafi do siebie przekonać.
Nieco lepszy jest Watanabe Ken (渡辺謙), japoński aktor znany na świecie m.in. z ról w „Ostatnim samuraju” czy „Listach z Iōjimy”. W „Godzilli” wciela się on w naukowca, niejakiego Ichirō Serizawę, który zajmuje się badaniem tajemniczych potworów. To dość przyzwoicie, ale nie idealnie zagrana rola, a Watanabe z całą pewnością stać na więcej.
Najlepiej z obsady wypada Bryan Cranston, wielokrotnie nagradzany za rolę Waltera White’a w „Breaking Bad”. Znakomicie pokazuje on emocje odgrywanej przez siebie postaci, Joego Brody’ego, zawsze dostosowując do danej sceny nie tylko ton głosu, ale także mimikę twarzy oraz postawę ciała. I pomyśleć, że po zwiastunie, w którym wypadł nieco sztucznie, to o niego najbardziej się obawiałem — nic bardziej mylnego, Cranston gra bowiem doskonale. Przyczepiłbym się jedynie momentów, w których mówi po japońsku — zdecydowanie nie brzmi, jakby spędził w kraju piętnaście lat. No, ale to szczególik, zauważalny tylko przez podobnych mi japonofilów i raczej zażalenie do tzw. dialect coacha, niż stricte do aktora.
Z obsady pobocznej całkiem niezła jest Elizabeth Olsen („Martha Marcy May Marlene”), która dość dobrze odgrywa rolę żony Forda, Elle. Olsen to aktorka bardzo utalentowana i szkoda tylko, że scenarzyści nie do końca pozwalają jej rozwinąć skrzydła.
Największym rozczarowaniem okazuje się Aaron Taylor-Johnson („Kick-Ass”), który wśród ludzkich bohaterów pełni teoretycznie najważniejszą rolę. Niestety, jego Ford Brody to bohater przezroczysty i bez wyrazu, a aktor wzmacnia taki wizerunek dość bezpłciową grą i bardzo ograniczoną mimiką (czyt. na jego twarzy pojawia się jedna mina w kilku, mało zróżnicowanych wariantach). Nadrabia to niby dość dobrym fizycznym przygotowaniem i całkiem niezłą intonacją, ale mimo wszystko nie potrafi do siebie przekonać.
Nieco lepszy jest Watanabe Ken (渡辺謙), japoński aktor znany na świecie m.in. z ról w „Ostatnim samuraju” czy „Listach z Iōjimy”. W „Godzilli” wciela się on w naukowca, niejakiego Ichirō Serizawę, który zajmuje się badaniem tajemniczych potworów. To dość przyzwoicie, ale nie idealnie zagrana rola, a Watanabe z całą pewnością stać na więcej.
Najlepiej z obsady wypada Bryan Cranston, wielokrotnie nagradzany za rolę Waltera White’a w „Breaking Bad”. Znakomicie pokazuje on emocje odgrywanej przez siebie postaci, Joego Brody’ego, zawsze dostosowując do danej sceny nie tylko ton głosu, ale także mimikę twarzy oraz postawę ciała. I pomyśleć, że po zwiastunie, w którym wypadł nieco sztucznie, to o niego najbardziej się obawiałem — nic bardziej mylnego, Cranston gra bowiem doskonale. Przyczepiłbym się jedynie momentów, w których mówi po japońsku — zdecydowanie nie brzmi, jakby spędził w kraju piętnaście lat. No, ale to szczególik, zauważalny tylko przez podobnych mi japonofilów i raczej zażalenie do tzw. dialect coacha, niż stricte do aktora.
Z obsady pobocznej całkiem niezła jest Elizabeth Olsen („Martha Marcy May Marlene”), która dość dobrze odgrywa rolę żony Forda, Elle. Olsen to aktorka bardzo utalentowana i szkoda tylko, że scenarzyści nie do końca pozwalają jej rozwinąć skrzydła.
Gorzej wypada równie utalentowana Sally Hawkins („Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia”, „Blue Jasmine”), która w „Godzilli” wciela się w Vivienne Graham, asystentkę dr. Serizawy. Zupełnie ginie w cieniu Watanabe (co dziwne, bo jego występ, jak wspomniałem, nie był jakiś cudowny), stając się raczej bezbarwna.
Juliette Binoche („Angielski pacjent”, „Czekolada”) to drugie po Cranstonie najmocniejsze aktorskie ogniwo filmu. Jest jednak „ale” — Sandry Brody, którą odgrywa, jest w filmie bardzo malutko. Szkoda, bo Francuzka jest zdecydowanie wspaniała.
David Strathairn („Ultimatum Bourne’a”, „Lincoln”), czyli filmowy kontradmirał William Stentz niby tworzy kreację dość porządną, ale niestety ucieka w stereotypy. Jego bohater jest więc typowym, twardym komandosem z południowo-amerykańskim akcentem, jakich w filmach wiele. Niczym zatem nie zaskakuje.

David Strathairn („Ultimatum Bourne’a”, „Lincoln”), czyli filmowy kontradmirał William Stentz niby tworzy kreację dość porządną, ale niestety ucieka w stereotypy. Jego bohater jest więc typowym, twardym komandosem z południowo-amerykańskim akcentem, jakich w filmach wiele. Niczym zatem nie zaskakuje.
Ponadto fascynuje mnie jedna, związana w pewien z sposób z aktorami, rzecz — można Amerykanom powiedzieć, jak się nazwę „Godzilla” powinno wymawiać (przez „dź”, Go-dzi-la), co w jednym momencie nawet czyni postać grana przez Watanabe, ale to nic nie zmieni. Oni i tak, zamiast starać się choć szczątkowo tę oryginalną wymowę odtworzyć i powiedzieć coś w stylu „Go-dżi-la”, uporczywie obstają przy swoim „God-zy-la”. Cóż…
MANIAK O TECHNIKALIACH
Ponarzekałem na aktorów, ale o technikaliach mogę mówić w samych superlatywach.
Autorem zdjęć do filmu jest Seamus McGarvey („Pokuta”, „Avengers”), którego praca jest przemyślna pod każdym względem. Film nakręcono doskonale, a wrażenie robią nie tylko piękne panoramy, ale też akcja pokazywana na zbliżeniach.
Poprawny jest montaż autorstwa Boba Ducsaya („Looper — pętla czasu”, seria „Mumia”) — sprawny, ale nie: zbyt szybki czy chaotyczny. Pozbawiony jest on większych błędów.
Doskonale wyglądają projekty kaijū MUTO, a także samego Godzilli. Ten ostatni jest odpowiednio wierny oryginalnym, japońskim wcieleniom, ale też nieco względem nich zmieniony. Przede wszystkim, to największa do tej pory wersja potwora — w filmie Edwardsa mierzy on bowiem aż 110 metrów. Twórcy opowiadają, że projektując pysk Godzilli, wykorzystali elementy pysków niedźwiedzi, psów czy dziobów orłów — być może dlatego Król Potworów wygląda tak sympatycznie. No i nienaganna jest animacja, głównie dzięki wykorzystaniu technologii motion capture. Zresztą całość efektów specjalnych, nadzorowanych przez Jima Rygiela (seria „Władca Pierścieni”) robi wrażenie — od zniszczonych miast po emocjonujące walki kaijū.
Zadbano także o znakomity dźwięk. Odpowiedzialni za niego Erik Aadahl i Ethan Van Der Ryn („Operacja Argo”) dbają o najmniejsze szczegóły, przygotowując dość realistycznie brzmiace odgłosy. Największe uznanie należy im się jednak za odświeżenie ryku Godzilli, przy którym pracowali sześć miesięcy (w trakcie produkcji stworzyli aż 50 wersji).
Całkiem nieźle sprawdza się 3D — w większości ujęć głębia obrazu pomaga widzowi lepiej doświadczyć tego, co dzieje się na ekranie.
Genialną oprawę muzyczną tworzy Alexandre Desplat („Autor widmo”, „Harry Potter i Insygnia Śmierci cz. I i II”). Znakomicie buduje ona atmosferę — jest niepokojąca i głośna, co kompozytor podkreśla, wykorzystując dużo instrumentów smyczkowych oraz perkusyjnych. W wielu miejscach Desplat odwołuje się także do tradycyjnej muzyki japońskiej, co stanowi miły ukłon w stronę kraju pochodzenia Godzilli.
Autorem zdjęć do filmu jest Seamus McGarvey („Pokuta”, „Avengers”), którego praca jest przemyślna pod każdym względem. Film nakręcono doskonale, a wrażenie robią nie tylko piękne panoramy, ale też akcja pokazywana na zbliżeniach.
Poprawny jest montaż autorstwa Boba Ducsaya („Looper — pętla czasu”, seria „Mumia”) — sprawny, ale nie: zbyt szybki czy chaotyczny. Pozbawiony jest on większych błędów.

Zadbano także o znakomity dźwięk. Odpowiedzialni za niego Erik Aadahl i Ethan Van Der Ryn („Operacja Argo”) dbają o najmniejsze szczegóły, przygotowując dość realistycznie brzmiace odgłosy. Największe uznanie należy im się jednak za odświeżenie ryku Godzilli, przy którym pracowali sześć miesięcy (w trakcie produkcji stworzyli aż 50 wersji).
Całkiem nieźle sprawdza się 3D — w większości ujęć głębia obrazu pomaga widzowi lepiej doświadczyć tego, co dzieje się na ekranie.
Genialną oprawę muzyczną tworzy Alexandre Desplat („Autor widmo”, „Harry Potter i Insygnia Śmierci cz. I i II”). Znakomicie buduje ona atmosferę — jest niepokojąca i głośna, co kompozytor podkreśla, wykorzystując dużo instrumentów smyczkowych oraz perkusyjnych. W wielu miejscach Desplat odwołuje się także do tradycyjnej muzyki japońskiej, co stanowi miły ukłon w stronę kraju pochodzenia Godzilli.
MANIAK OCENIA
Do najpoważniejszych wad „Godzilli” można zaliczyć sztampowych, mało wyrazistych bohaterów ludzkich czy przeciętne aktorstwo, ale to wszystko jest nieważne. Ważne jest zaś to że podczas seansu poczułem się tak, jak wtedy przed telewizorem w dzieciństwie; jakbym oglądał japońską „Godzillę”, uaktualnioną technologicznie przez Amerykanów. I właśnie dlatego, film zasługuje na najwyższą ocenę.
![]() |
DOBRY |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.