MANIAK PISZE WSTĘP
Filmu „Czarownica” od Disneya wyczekiwałem bardzo, bardzo mocno. Diabolina (w oryginale Maleficent, czyli „czyniąca zło”) ze "Śpiącej królewny" to jeden z moich ulubionych czarnych charakterów z filmów animowanych tej wytwórni — postać niezwykle wyrazista, przerażająca, pełna jadu, inteligentna, wcielenie wszelkiego zła. Chyba trzeba mieć coś z głową, żeby kogoś takiego polubić… Cóż, pewnie i mam, ale prawda jest taka, że nie da się obok Diaboliny przejść obojętnie. Jest w niej coś magnetyzującego, intrygującego; pewna tajemnica, którą chce się rozwikłać. I z taką tajemnicą mierzą się twórcy „Czarownicy”. Mierzą się także z legendą — „Śpiąca królewna” jest bowiem moim zdaniem jednym z największych artystycznych osiągnięć Disneya. Wspaniała animacja, przepięknie opowiedziana historia, a wszystko zilustrowane muzyką z baletu Piotra Czajkowskiego — doskonale dopasowaną do filmu.
Oczywiście już na samym początku miałem co do „Czarownicy” pewne obawy. Przed wszystkim przy obrazie zatrudniono debiutującego reżysera, a w roli głównej obsadzono aktorkę, za którą niezbyt przepadam. No dobrze, a jak ostatecznie wyszło?
Oczywiście już na samym początku miałem co do „Czarownicy” pewne obawy. Przed wszystkim przy obrazie zatrudniono debiutującego reżysera, a w roli głównej obsadzono aktorkę, za którą niezbyt przepadam. No dobrze, a jak ostatecznie wyszło?
MANIAK O SCENARIUSZU
Scenariusz do filmu napisała Linda Woolverton, disneyowa weteranka, m.in. autorka tekstów do „Pięknej i Bestii”, „Króla Lwa” czy aktorskiej „Alicji w Krainie Czarów”. Można było się więc po niej spodziewać ciekawego, oryginalnego podejścia do historii.
Akcja rozpoczyna się scenami z dzieciństwa tytułowej bohaterki. Poznajemy ją jako młodą, pełną optymizmu, wrażliwą wróżkę, żyjącą w magicznej krainie, zwanej Knieją (w oryginale The Moors). Oczywiście sielanka nie trwa wiecznie i wkrótce, w wyniku potwornej zdrady, Diabolina traci swe skrzydła. Odtąd myśli tylko o zemście…
Jak zatem łatwo się domyślić, Woolverton nie tylko na nowo opowiada historię znaną ze „Śpiacej królewny” (tę rozpoczyna dopiero w drugim akcie filmu), ale też poszerza ją o inne szczegóły, pozwalając widzom dobrze zapoznać się ze wszystkimi bohaterami. Cała opowieść widziana jest oczywiście oczami Diaboliny, a ponadto włożono ją w ramy narracji. Narracji, trzeba przyznać, poprowadzonej całkiem zgrabnie i nienachalnie, która w sposób interesujący uzupełnia wydarzenia rozgrywające się na ekranie.
Akcja rozpoczyna się scenami z dzieciństwa tytułowej bohaterki. Poznajemy ją jako młodą, pełną optymizmu, wrażliwą wróżkę, żyjącą w magicznej krainie, zwanej Knieją (w oryginale The Moors). Oczywiście sielanka nie trwa wiecznie i wkrótce, w wyniku potwornej zdrady, Diabolina traci swe skrzydła. Odtąd myśli tylko o zemście…
Jak zatem łatwo się domyślić, Woolverton nie tylko na nowo opowiada historię znaną ze „Śpiacej królewny” (tę rozpoczyna dopiero w drugim akcie filmu), ale też poszerza ją o inne szczegóły, pozwalając widzom dobrze zapoznać się ze wszystkimi bohaterami. Cała opowieść widziana jest oczywiście oczami Diaboliny, a ponadto włożono ją w ramy narracji. Narracji, trzeba przyznać, poprowadzonej całkiem zgrabnie i nienachalnie, która w sposób interesujący uzupełnia wydarzenia rozgrywające się na ekranie.
Należy zaznaczyć, że Diabolina z „Czarownicy” nie jest tą samą Diaboliną, którą znamy ze „Śpiącej królewny”. Ci więc, którzy na to liczyli, mogą się poczuć nieco zawiedzeni. Mimo wszystko, warto dać jej szansę, bo jest równie intrygująca. To postać skomplikowana, bardzo nieszczęśliwa i przechodząca podczas filmu ogromną przemianę; bohaterka z krwi i kości, z którą łatwo się gdzieś tam, na pewnych poziomach, utożsamić. Jej historia wzrusza i ujmuje, każąc zastanowić się nad źródłem zła i nienawiści w życiu. W wielu recenzjach takie pogłębienie charakteru Diaboliny i nadanie mu wielu warstw porównywane jest do tego, co zrobili z Królową Śniegu twórcy „Krainy Lodu”. Rzeczywiście, można znaleźć tu kilka podobieństw, jednak mnie najbardziej zabawa z tytułową postacią skojarzyła się z reinterpretacjami baśni w wykonaniu twórców „Once Upon a Time”, którzy podobnie jak w „Czarownicy” przekonują, że zawsze trzeba się przyjrzeć niektórym sytuacjom z bliska, by móc dogłębnie je zrozumieć.
Dużych zmian nie poczyniono za to w przypadku Aurory, czyli śpiącej królewny. Pokazana jest ona zatem w podobnym świetle, co w oryginale i nadal jest to postać bardzo przyjazna, optymistyczna, pełna radości i ciekawości otaczającego ją świata. Ma jednak w filmie nieco inną rolę niż w oryginalnej animacji — jest bohaterką mniej bierną i nieco mniej bujającą w obłokach; postacią, która potrafi podejmować mądre, przemyślane decyzje. Aurora w pewnym sensie pomaga rozwinąć fabułę filmu i ma wpływ na działania wielu bohaterów.
Trzecią ważną postacią jest król Stefan, którego, tak jak Diabolinę, poznajemy jeszcze w młodości. Woolverton ponownie odchodzi tu od animacji i stara się przedstawić tego bohatera od zupełnie innej strony. To postać tragiczna i nieszczęśliwa. Scenarzystka buduje ją z dużą skrupulatnością, starając się, by zmiany, jakie w niej zachodzą, były wiarygodne i przekonujące. Tworzy portret osoby pogubionej, którą do resztek strawiła żądza władzy. Takie ujęcie Stefana jest zajmujące i dość świeże.
Trzecią ważną postacią jest król Stefan, którego, tak jak Diabolinę, poznajemy jeszcze w młodości. Woolverton ponownie odchodzi tu od animacji i stara się przedstawić tego bohatera od zupełnie innej strony. To postać tragiczna i nieszczęśliwa. Scenarzystka buduje ją z dużą skrupulatnością, starając się, by zmiany, jakie w niej zachodzą, były wiarygodne i przekonujące. Tworzy portret osoby pogubionej, którą do resztek strawiła żądza władzy. Takie ujęcie Stefana jest zajmujące i dość świeże.
Postaci poboczne również nakreślone są bardzo starannie i pomysłowo. Jest oryginalne spojrzenie na towarzyszącego Diabolinie kruka, tutaj zwanego Diavalem (w oryginale zwał się zaś Diablo — ależ się robi diabelsko…) którego osobowość Woolverton mocno w stosunku do „Śpiącej królewny” rozwija, tak, by ptak uzupełniał się z główną bohaterką. Jest też ironiczne ukazanie trzech wróżek, tutaj bardzo infantylnych i nieodpowiedzialnych. Taki zabieg dodatkowo podkreśla zmiana ich imion z Flory, Hortensji i Niezabódki (w angielskiej wersji: Flory, Fauny i Merryweather) na prześmiewcze: Kartofelię, Kocopolę i Młotylię (w angielskiej wersji: Knotgrass, Thistlewhit, Flittle). Jest wreszcie obowiązkowy książę Filip, którego rolę w „Czarownicy” sprowadzono jednak do absolutnego minimum.
Wracając do całej opowieści — tym, co najbardziej mnie w niej urzekło, jest zabawa konwencją. Nie bez powodu wspomniałem powyżej o „Once Upon a Time” i „Krainie lodu”, ponieważ Woolverton na bardzo podobnych zasadach igra z oryginałem i pewnymi baśniowymi schematami. Znów jest bardzo mądre ujęcie „miłości” od pierwszego wejrzenia czy też pocałunku prawdziwej miłości (przy czym powoli takie nowatorskie podejście do tych tematów staje się coraz bardziej schematyczne, a przez to przewidywalne, w związku z czym końcowe sceny „Czarownicy” nie powinny nikogo zaskoczyć). Przede wszystkim jednak, bardzo inteligentnie wykorzystywana jest pierwotna wersja „Śpiącej królewny” Disneya, do której scenarzystka subtelnie się, czy to na poziomie dialogów, czy też poszczególnych wydarzeń, odwołuje (zresztą nie tylko ona, o czym za chwilę), a jednocześnie osnuwa wokół niej zupełnie inną, dojrzalszą historię, która każdemu, kto lubi baśnie, powinna się spodobać.
Wracając do całej opowieści — tym, co najbardziej mnie w niej urzekło, jest zabawa konwencją. Nie bez powodu wspomniałem powyżej o „Once Upon a Time” i „Krainie lodu”, ponieważ Woolverton na bardzo podobnych zasadach igra z oryginałem i pewnymi baśniowymi schematami. Znów jest bardzo mądre ujęcie „miłości” od pierwszego wejrzenia czy też pocałunku prawdziwej miłości (przy czym powoli takie nowatorskie podejście do tych tematów staje się coraz bardziej schematyczne, a przez to przewidywalne, w związku z czym końcowe sceny „Czarownicy” nie powinny nikogo zaskoczyć). Przede wszystkim jednak, bardzo inteligentnie wykorzystywana jest pierwotna wersja „Śpiącej królewny” Disneya, do której scenarzystka subtelnie się, czy to na poziomie dialogów, czy też poszczególnych wydarzeń, odwołuje (zresztą nie tylko ona, o czym za chwilę), a jednocześnie osnuwa wokół niej zupełnie inną, dojrzalszą historię, która każdemu, kto lubi baśnie, powinna się spodobać.
MANIAK O REŻYSERII
Początkowo z „Czarownicą” związany był Tim Burton, który jednak ostatecznie zrezygnował z pracy nad filmem. Na jego miejsce zatrudniono debiutanta (jeśli chodzi o reżyserię) niejakiego Roberta Stromberga. Posunięcie bardzo ryzykowne, umotywowane jednak tym, czym Stromberg parał się wcześniej, a mianowicie scenografią. Pracował on bowiem przy „Alicji w Krainie Czarów” Burtona, „Ozie Wielkim i Potężnym” Raimiego czy wreszcie „Avatarze” Camerona. CV, trzeba przyznać, dość pokaźne. Tym niemniej na barkach reżysera spoczywało zadanie bardzo trudne. Jak sobie z nim radzi?
Trzeba przyznać, że całkiem nieźle, choć na pewno nie idealnie. Stromberg przede wszystkim dba o wizualną stronę filmu serwując mnóstwo imponujących, zapierających dech w piersiach scen. Oglądanie magicznej krainy Kniei, pokazywanej często z lotu pta… Diaboliny, to przeżycie niezwykłe. Baśniowy świat, który reżyser przedstawia, jest oszałamiający. Na szczęście „Czarownica” to nie tylko ładne widoki — to także film, w którym świetnie podkreślono emocje, a stanowią one w końcu jego główny temat. Te reżyser zaznacza, nie tylko znakomicie prowadząc większość aktorów, ale też pomysłowo bawiąc się kolorystyką, budując w ten sposób niebywały nastrój.
Kapitalnie odwołuje się także do „Śpiącej królewny” Disneya — zobaczymy wiele znajomych scen, w tym te najbardziej ikoniczne, jak chwila rzucenia klątwy (odtworzona bardzo pieczołowicie) czy moment, w którym upiorny, zielony ognik prowadzi Aurorę ku jej zgubie. Bardzo takie nawiązania lubię, ponieważ świadczą one nie tylko o szacunku wobec oryginału, ale także wobec fanów. Zwłaszcza, że Stromberg, podobnie jak zresztą Woolverton, wykorzystuje je bardzo umiejętnie i mądrze, nie pozostając ich niewolnikiem, ale raczej bawiąc się nimi na wielu poziomach.
Wspomniałem, że reżyser nie jest idealny i rzeczywiście zdarza się mu kilka pomysłów nie do końca trafionych. Pewne sceny można by skrócić, pewne wydłużyć, jeszcze inne w ogóle wyrzucić, a niektóre pokazać nieco inaczej, tak, by nadać obrazowi większej spójności, której czasami brakuje. Moim zdaniem jednak, te drobne potknięcia rekompensują wszystkie wymienione wyżej zalety. Zresztą, jak na debiutanta, Stromberg tworzy film bardzo przemyślany i przyjemny w odbiorze.
Trzeba przyznać, że całkiem nieźle, choć na pewno nie idealnie. Stromberg przede wszystkim dba o wizualną stronę filmu serwując mnóstwo imponujących, zapierających dech w piersiach scen. Oglądanie magicznej krainy Kniei, pokazywanej często z lotu pta… Diaboliny, to przeżycie niezwykłe. Baśniowy świat, który reżyser przedstawia, jest oszałamiający. Na szczęście „Czarownica” to nie tylko ładne widoki — to także film, w którym świetnie podkreślono emocje, a stanowią one w końcu jego główny temat. Te reżyser zaznacza, nie tylko znakomicie prowadząc większość aktorów, ale też pomysłowo bawiąc się kolorystyką, budując w ten sposób niebywały nastrój.
Kapitalnie odwołuje się także do „Śpiącej królewny” Disneya — zobaczymy wiele znajomych scen, w tym te najbardziej ikoniczne, jak chwila rzucenia klątwy (odtworzona bardzo pieczołowicie) czy moment, w którym upiorny, zielony ognik prowadzi Aurorę ku jej zgubie. Bardzo takie nawiązania lubię, ponieważ świadczą one nie tylko o szacunku wobec oryginału, ale także wobec fanów. Zwłaszcza, że Stromberg, podobnie jak zresztą Woolverton, wykorzystuje je bardzo umiejętnie i mądrze, nie pozostając ich niewolnikiem, ale raczej bawiąc się nimi na wielu poziomach.
Wspomniałem, że reżyser nie jest idealny i rzeczywiście zdarza się mu kilka pomysłów nie do końca trafionych. Pewne sceny można by skrócić, pewne wydłużyć, jeszcze inne w ogóle wyrzucić, a niektóre pokazać nieco inaczej, tak, by nadać obrazowi większej spójności, której czasami brakuje. Moim zdaniem jednak, te drobne potknięcia rekompensują wszystkie wymienione wyżej zalety. Zresztą, jak na debiutanta, Stromberg tworzy film bardzo przemyślany i przyjemny w odbiorze.
MANIAK O AKTORACH
I teraz dochodzę do mojej największej obawy — Angeliny Jolie („Przerwana lekcja muzyki”, „Lara Croft: Tomb Raider”, „Oszukana”). Zupełnie nie widziałem jej w roli Diaboliny — być może pasuje do niej z wyglądu, ale cóż, za znakomitą aktorkę Jolie nigdy nie uważałem. Prawdopodobnie moje uprzedzenia trochę wpływają na ostateczną ocenę jej gry, bo wielu recenzentów bardzo ją chwali. Ja natomiast uważam, że Angelina jest miejscami zbyt — nie lubię tego słowa, ale z braku innego go użyję — teatralna, zwłaszcza jeśli chodzi o grę głosem. Jej intonacja i sposób wypowiadania słów są bardzo często przesadzone. Oczywiście trochę o to też w Diabolinie chodzi — o taką pewną majestatyczność i egzaltację, które aktorce przychodzą bardzo naturalnie. Problem polega na tym, że wynosi je ona na zbyt wysoki poziom, co niestety nie ma dobrego efektu, a przynajmniej takie mam odczucia. Z drugiej strony, w pozostałe elementy swej interpretacji Jolie wkłada wiele starań, co owocuje doskonałą mimiką; specyficznym, bardzo dystyngowanym sposobem poruszania się czy wspaniałą grą oczami. Ostatecznie jest to więc rola bardzo nierówna.
Popsioczyłem na Angelinę, ale o reszcie mogę wypowiedzieć się pozytywnie. Jest zatem bardzo dobry występ Elle Fanning („Super 8”) w roli Aurory. Aktorka zręcznie oddaje ducha postaci — pała z niej naturalna radość i pogoda ducha. To tak naprawdę wystarcza, by z powodzeniem wczuła się w swą bohaterkę i rewelacyjnie wypadła na ekranie, zwłaszcza we wspólnych scenach z Jolie, które dzięki niej zyskują uroku. Na marginesie dodam też, że bardzo mądrym pomysłem było powierzenie roli młodszej Aurory w jednej ze scen córce Jolie — ten moment w filmie jest z tego powodu przerozkoszny.
Prawdziwie zachwyca pochodzący z Pretorii w RPA Sharlto Copley („Dystrykt 9”, „Drużyna A”), który w „Czarownicy” wciela się w króla Stefana. Tę niezwykle złożoną postać odgrywa nadzwyczaj starannie, dbając o wszelkie związane z nią niuanse. Od kiełkującej ambicji, po powolne staczanie się w obłęd i wreszcie ogromną zgorzkniałość, Copley fenomenalnie nadaje Stefanowi wyjątkowy, wielowarstwowy rys. Posługuje się przy tym wspaniałym, szkockim akcentem, którym podkreśla pewien bijący z bohatera chłód.
Na pochwałę na pewno zasługuje też brytyjski aktor Sam Riley („Control”), który wciela się w Diavala (no, przynajmniej jego ludzką postać). Skrupulatnie przedstawia on przede wszystkim niezwykłą więź, łączącą zmiennokształtnego kruka z Diaboliną. Jest więc jako Diaval oddany i ofiarny, ale także stanowi pewnego rodzaju głos rozsądku, który pomaga naprowadzić czarownicę na właściwą drogę. Balans pomiędzy tymi dwoma rolami Rileyowi udaje się utrzymać odpowiednio, czego efektem jest bardzo przyzwoita kreacja.
Genialne, są trzy wróżki w wykonaniu znakomitych brytyjskich aktorek: Imeldy Staunton („Vera Drake”, „Harry Potter i Zakon Feniksa”), Juno Temple („Pokuta”, „Mroczny Rycerz Powstaje”) i laureatki Oliviera Lesley Manville („Kolejny rok”). Uwydatniają one pewną ironię, z jaką odgrywane przez nich postaci napisała Woolverton, delikatnie je przerysowując. Widać, że świetnie się na planie bawiły, co wywarło bardzo pozytywny wpływ na ich grę.
Z pozostałych aktorów wyróżnia się Kenneth Cranham („Wysłannik piekieł II”) jako bardzo nieprzyjemny król Henryk. Malutką rólkę, choć dość nieźle zagraną, ma też Brenton Thwaites („SLiDES”), czyli filmowy książę Filip. Poprawnie prowadzi narrację Janet McTeer („Układy”).
Popsioczyłem na Angelinę, ale o reszcie mogę wypowiedzieć się pozytywnie. Jest zatem bardzo dobry występ Elle Fanning („Super 8”) w roli Aurory. Aktorka zręcznie oddaje ducha postaci — pała z niej naturalna radość i pogoda ducha. To tak naprawdę wystarcza, by z powodzeniem wczuła się w swą bohaterkę i rewelacyjnie wypadła na ekranie, zwłaszcza we wspólnych scenach z Jolie, które dzięki niej zyskują uroku. Na marginesie dodam też, że bardzo mądrym pomysłem było powierzenie roli młodszej Aurory w jednej ze scen córce Jolie — ten moment w filmie jest z tego powodu przerozkoszny.
Prawdziwie zachwyca pochodzący z Pretorii w RPA Sharlto Copley („Dystrykt 9”, „Drużyna A”), który w „Czarownicy” wciela się w króla Stefana. Tę niezwykle złożoną postać odgrywa nadzwyczaj starannie, dbając o wszelkie związane z nią niuanse. Od kiełkującej ambicji, po powolne staczanie się w obłęd i wreszcie ogromną zgorzkniałość, Copley fenomenalnie nadaje Stefanowi wyjątkowy, wielowarstwowy rys. Posługuje się przy tym wspaniałym, szkockim akcentem, którym podkreśla pewien bijący z bohatera chłód.
Na pochwałę na pewno zasługuje też brytyjski aktor Sam Riley („Control”), który wciela się w Diavala (no, przynajmniej jego ludzką postać). Skrupulatnie przedstawia on przede wszystkim niezwykłą więź, łączącą zmiennokształtnego kruka z Diaboliną. Jest więc jako Diaval oddany i ofiarny, ale także stanowi pewnego rodzaju głos rozsądku, który pomaga naprowadzić czarownicę na właściwą drogę. Balans pomiędzy tymi dwoma rolami Rileyowi udaje się utrzymać odpowiednio, czego efektem jest bardzo przyzwoita kreacja.
Genialne, są trzy wróżki w wykonaniu znakomitych brytyjskich aktorek: Imeldy Staunton („Vera Drake”, „Harry Potter i Zakon Feniksa”), Juno Temple („Pokuta”, „Mroczny Rycerz Powstaje”) i laureatki Oliviera Lesley Manville („Kolejny rok”). Uwydatniają one pewną ironię, z jaką odgrywane przez nich postaci napisała Woolverton, delikatnie je przerysowując. Widać, że świetnie się na planie bawiły, co wywarło bardzo pozytywny wpływ na ich grę.
Z pozostałych aktorów wyróżnia się Kenneth Cranham („Wysłannik piekieł II”) jako bardzo nieprzyjemny król Henryk. Malutką rólkę, choć dość nieźle zagraną, ma też Brenton Thwaites („SLiDES”), czyli filmowy książę Filip. Poprawnie prowadzi narrację Janet McTeer („Układy”).
MANIAK O TECHNIKALIACH
Autorem zdjęć do „Czarownicy” jest Dean Semler. W większości jego praca jest naprawdę fantastyczna — pod pieczą Stromberga kręci obraz przepiękny, doskonale prowadząc kamerę przez kolejne ujęcia. Zdarzają mu się jednak drobne wpadki, zwłaszcza podczas scen batalistycznych, które są chaotyczne i bardzo nerwowe, przez co niewiele podczas nich widać.
Na podobną przypadłość cierpią montażyści (Chris Lebenzon i Richard Pearson) — w większości płynne, przemyślane połączenia kolejnych kadrów gubią swój porządek w scenach walk.
Z czystym sumieniem mogę pochwalić przepiękną scenografię, którą zaprojektowali Dylan Cole i Gary Freeman — od magicznej krainy Kniei, po mroczne zakamarki zamków i mnóstwo wizualnych nawiązań do „Śpiącej królewny” wykonują swą pracę bardzo pieczołowicie.
Rewelacyjnie spisuje się ogromny zespół charakteryzatorów, perfekcyjnie przygotowując przede wszystkim Angelinę Jolie (te uwydatnione kości policzkowe!), Sama Rileya (zwłaszcza, jeśli spojrzymy na jego nos, który na co dzień nie jest tak haczykowaty) czy wróżki (idealnie przygotowane włosy, kiedy przybierają ludzkie postaci).
Piękne są też kostiumy Anny Biedrzyckiej Shephard (polski akcent, a jakże), która czerpie dużą inspirację z animacji Disneya, ale też dodaje wiele od siebie.
No i oczywiście zjawiskowe efekty specjalne, nadające „Czarownicy” cudowną baśniowość — te również są bezbłędne.
Kontrowersje może natomiast wzbudzać muzyka autorstwa Jamesa Newtona Howarda („Szósty zmysł”, „Niezniszczalny”), a to dlatego, że nie wykorzystuje on w niej kompozycji Czajkowskiego (choć delikatnie się do nich odwołuje). Moim zdaniem to jednak dobrze, ponieważ nie do końca pasowałyby one do filmu. Zamiast tego Howard proponuje widzom coś innego, ale przy tym nie mniej bajkowego i magicznego. I muszę przyznać, że słucha się tego dobrze, zwłaszcza głównego motywu, który na długo po zakończeniu seansu gra w głowie.
Na podobną przypadłość cierpią montażyści (Chris Lebenzon i Richard Pearson) — w większości płynne, przemyślane połączenia kolejnych kadrów gubią swój porządek w scenach walk.
Z czystym sumieniem mogę pochwalić przepiękną scenografię, którą zaprojektowali Dylan Cole i Gary Freeman — od magicznej krainy Kniei, po mroczne zakamarki zamków i mnóstwo wizualnych nawiązań do „Śpiącej królewny” wykonują swą pracę bardzo pieczołowicie.
Rewelacyjnie spisuje się ogromny zespół charakteryzatorów, perfekcyjnie przygotowując przede wszystkim Angelinę Jolie (te uwydatnione kości policzkowe!), Sama Rileya (zwłaszcza, jeśli spojrzymy na jego nos, który na co dzień nie jest tak haczykowaty) czy wróżki (idealnie przygotowane włosy, kiedy przybierają ludzkie postaci).
Piękne są też kostiumy Anny Biedrzyckiej Shephard (polski akcent, a jakże), która czerpie dużą inspirację z animacji Disneya, ale też dodaje wiele od siebie.
No i oczywiście zjawiskowe efekty specjalne, nadające „Czarownicy” cudowną baśniowość — te również są bezbłędne.
Kontrowersje może natomiast wzbudzać muzyka autorstwa Jamesa Newtona Howarda („Szósty zmysł”, „Niezniszczalny”), a to dlatego, że nie wykorzystuje on w niej kompozycji Czajkowskiego (choć delikatnie się do nich odwołuje). Moim zdaniem to jednak dobrze, ponieważ nie do końca pasowałyby one do filmu. Zamiast tego Howard proponuje widzom coś innego, ale przy tym nie mniej bajkowego i magicznego. I muszę przyznać, że słucha się tego dobrze, zwłaszcza głównego motywu, który na długo po zakończeniu seansu gra w głowie.
MANIAK O WERSJI POLSKIEJ
Na sam koniec kilka słów o polskim dubbingu, bo jako disneyowy maniak nie mogłem nie obejrzeć filmu w dwóch wersjach językowych. Reżyserem został doświadczony Wojciech Paszkowski, dialogi napisał zaś także dość długo pracujący w branży Jan Wecsile.
Jeśli chodzi o tłumaczenie, to jest ono dość zgrabne, choć czasami mogłoby być lepsze, ponieważ niektóre zdania mają mało naturalny szyk. Zdaję sobie oczywiście sprawę, jak ciężko jest czasami dostosować kwestie aktorów do ruchu warg postaci, czyli tak zwanych kłapów (wierzcie mi, to naprawdę niefajna praca), ale takiej osobie jak Wecsile nie powinno brakować kreatywności. Czasem się to jednak niestety zdarza.
Przejdźmy jednak do aktorów. Zacznę bardzo kontrowersyjnie, ale co mi tam: Magdalena Cielecka („Wenecja”) jest jako Diabolina o wiele lepsza od Jolie. Przede wszystkim brzmi znacznie naturalniej i dzięki temu ukazuje złożoność tej postać pełniej i bardziej przekonująco. Nic zresztą dziwnego — nie raz już udowodniła swój wielki talent.
Co by jednak „sprawiedliwości stała się zadość”, użyczająca głosu Aurorze Michalina Olszańska („Jack Strong”), choć gra porządnie, denerwuje barwą głosu i pewną manierą. Dość ciężko jej się zatem słucha i trzeba się najpierw trochę przyzwyczaić, zanim zdoła się ją w tej roli zaakceptować (jeśli w ogóle).
Genialnie gra głosem Bartłomiej Topa („Drogówka”). Jego Stefan brzmi podobnie do tego, odgrywanego przez Copleya, a to dzięki bardzo zbliżonej barwie głosu. Topa, bezsprzecznie należący do czołówki polskich aktorów, mocno wczuwa się w rolę żądnego władzy króla, osiągając efekt porównywalny z oryginałem.
Większość pozostałych aktorów należy do dubbingowych weteranów. Usłyszymy więc genialnego Krzysztofa Gosztyłę (m.in. głos Frollo z „Dzwonnika z Notre Dame”) jako króla Henryka, przyzwoitego Karola Wróblewskiego (role głosowe w „Odlocie” czy „Mikołajku”) jako Diavala oraz fenomenalne: Elżbietę Geartner („Dawno temu w trawie”) w roli Kartofelii i Annę Gajewską („Mikołajek”) w roli Młotylii. Jest też debiutująca w dubbingu, bardzo charakterystyczna Barbara Kurdej-Szatan (tak, to ta od reklam Playa) jako trzecia z wróżek, Kocopola — radzi sobie, jak na pierwszy raz, świetnie.
Narratorowanie powierzono Katarzynie Gniewkowskiej (też debiutującej w dubbingu, a znanej choćby ze świetnego serialu „Ekipa”), dzięki czemu osiągnięto podobny efekt do oryginalnego efekt. Nie chcę tu jednak wchodzić w szczegóły, żeby za dużo nie zdradzić.
Ogólnie rzecz ujmując, dubbing do „Czarownicy” jest jednym z lepszych do produkcji aktorskich, jakie słyszałem — być może nie na poziomie „Terminalu” czy „Asterixa i Obelixa: Misji Kleopatra”, ale zdecydowanie lepszy od wielu koszmarków, jakimi raczą nas ostatnio dystrybutorzy. Jeśli więc nie zależy wam tak bardzo na oryginalnych głosach, możecie śmiało wybrać się na wersję w pełni udźwiękowioną po polsku.
Jeśli chodzi o tłumaczenie, to jest ono dość zgrabne, choć czasami mogłoby być lepsze, ponieważ niektóre zdania mają mało naturalny szyk. Zdaję sobie oczywiście sprawę, jak ciężko jest czasami dostosować kwestie aktorów do ruchu warg postaci, czyli tak zwanych kłapów (wierzcie mi, to naprawdę niefajna praca), ale takiej osobie jak Wecsile nie powinno brakować kreatywności. Czasem się to jednak niestety zdarza.
Przejdźmy jednak do aktorów. Zacznę bardzo kontrowersyjnie, ale co mi tam: Magdalena Cielecka („Wenecja”) jest jako Diabolina o wiele lepsza od Jolie. Przede wszystkim brzmi znacznie naturalniej i dzięki temu ukazuje złożoność tej postać pełniej i bardziej przekonująco. Nic zresztą dziwnego — nie raz już udowodniła swój wielki talent.
Co by jednak „sprawiedliwości stała się zadość”, użyczająca głosu Aurorze Michalina Olszańska („Jack Strong”), choć gra porządnie, denerwuje barwą głosu i pewną manierą. Dość ciężko jej się zatem słucha i trzeba się najpierw trochę przyzwyczaić, zanim zdoła się ją w tej roli zaakceptować (jeśli w ogóle).
Genialnie gra głosem Bartłomiej Topa („Drogówka”). Jego Stefan brzmi podobnie do tego, odgrywanego przez Copleya, a to dzięki bardzo zbliżonej barwie głosu. Topa, bezsprzecznie należący do czołówki polskich aktorów, mocno wczuwa się w rolę żądnego władzy króla, osiągając efekt porównywalny z oryginałem.
Większość pozostałych aktorów należy do dubbingowych weteranów. Usłyszymy więc genialnego Krzysztofa Gosztyłę (m.in. głos Frollo z „Dzwonnika z Notre Dame”) jako króla Henryka, przyzwoitego Karola Wróblewskiego (role głosowe w „Odlocie” czy „Mikołajku”) jako Diavala oraz fenomenalne: Elżbietę Geartner („Dawno temu w trawie”) w roli Kartofelii i Annę Gajewską („Mikołajek”) w roli Młotylii. Jest też debiutująca w dubbingu, bardzo charakterystyczna Barbara Kurdej-Szatan (tak, to ta od reklam Playa) jako trzecia z wróżek, Kocopola — radzi sobie, jak na pierwszy raz, świetnie.
Narratorowanie powierzono Katarzynie Gniewkowskiej (też debiutującej w dubbingu, a znanej choćby ze świetnego serialu „Ekipa”), dzięki czemu osiągnięto podobny efekt do oryginalnego efekt. Nie chcę tu jednak wchodzić w szczegóły, żeby za dużo nie zdradzić.
Ogólnie rzecz ujmując, dubbing do „Czarownicy” jest jednym z lepszych do produkcji aktorskich, jakie słyszałem — być może nie na poziomie „Terminalu” czy „Asterixa i Obelixa: Misji Kleopatra”, ale zdecydowanie lepszy od wielu koszmarków, jakimi raczą nas ostatnio dystrybutorzy. Jeśli więc nie zależy wam tak bardzo na oryginalnych głosach, możecie śmiało wybrać się na wersję w pełni udźwiękowioną po polsku.
MANIAK OCENIA
„Czarownica” to piękny, dojrzały film, będący inteligentną reinterpretacją baśni o „Śpiącej królewnie”. Choć znalazły się w nim pewne wady, to solidny scenariusz, przepiękne zdjęcia oraz w większości dobre aktorstwo z całą pewnością je rekompensują. Polecam każdemu miłośnikowi wzruszających, bajkowych historii.
DOBRY |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.