Maniak ocenia #132: "Czarownica"

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Fil­mu „Cza­row­ni­ca” od Dis­ne­ya wy­cze­ki­wa­łem bar­dzo, bar­dzo moc­no. Dia­bo­li­na (w ory­gi­na­le Ma­le­fi­cent, czy­li „czy­nią­ca zło”) ze "Śpią­cej kró­lew­ny" to je­den z mo­ich ulu­bio­nych czar­nych cha­rak­te­rów z fil­mów ani­mo­wa­nych tej wy­twór­ni — po­stać nie­zwy­kle wy­ra­zi­sta, prze­ra­ża­ją­ca, peł­na jadu, in­te­li­gent­na, wcie­le­nie wszel­kie­go zła. Chy­ba trze­ba mieć coś z gło­wą, że­by ko­goś ta­kie­go po­lu­bić… Cóż, pew­nie i mam, ale praw­da jest taka, że nie da się obok Dia­bo­li­ny przejść obo­jęt­nie. Jest w niej coś ma­gne­ty­zu­ją­ce­go, in­try­gu­ją­ce­go; pew­na ta­jem­ni­ca, któ­rą chce się roz­wi­kłać. I z ta­ką ta­jem­ni­cą mie­rzą się twór­cy „Cza­row­ni­cy”. Mie­rzą się tak­że z le­gen­dą — „Śpią­ca kró­lew­na” jest bo­wiem moim zda­niem jed­nym z naj­więk­szych ar­ty­stycz­nych osią­gnięć Dis­ne­ya. Wspa­nia­ła ani­ma­cja, prze­pięk­nie opo­wie­dzia­na hi­sto­ria, a wszyst­ko zi­lu­stro­wa­ne mu­zy­ką z ba­le­tu Pio­tra Czaj­kow­skie­go — do­sko­na­le do­pa­so­wa­ną do fil­mu.
Oczy­wi­ście już na sa­mym po­cząt­ku mia­łem co do „Cza­row­ni­cy” pew­ne oba­wy. Przed wszyst­kim przy ob­ra­zie za­trud­nio­no de­biu­tu­ją­ce­go re­ży­se­ra, a w roli głów­nej ob­sa­dzo­no ak­tor­kę, za któ­rą nie­zbyt prze­pa­dam. No do­brze, a jak osta­tecz­nie wy­szło?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz do fil­mu na­pi­sa­ła Lin­da Wool­ver­ton, di­sney­owa we­te­ran­ka, m.in. au­tor­ka tek­stów do „Pięk­nej i Bes­tii”, „Kró­la Lwa” czy ak­tor­skiej „A­li­cji w Kra­inie Cza­rów”. Moż­na by­ło się więc po niej spo­dzie­wać cie­ka­we­go, ory­gi­nal­ne­go po­dej­ścia do hi­sto­rii.
Ak­cja roz­po­czy­na się sce­na­mi z dzie­ciń­stwa ty­tu­ło­wej bo­ha­ter­ki. Po­zna­je­my ją jako mło­dą, peł­ną opty­mi­zmu, wraż­li­wą wróż­kę, ży­ją­cą w ma­gicz­nej kra­inie, zwa­nej Knie­ją (w ory­gi­na­le The Moors). Oczy­wi­ście sie­lan­ka nie trwa wiecz­nie i wkrót­ce, w wy­ni­ku po­twor­nej zdra­dy, Dia­bo­li­na tra­ci swe skrzy­dła. Od­tąd my­śli tyl­ko o ze­mście…
Jak za­tem ła­two się do­my­ślić, Wool­ver­ton nie tyl­ko na nowo opo­wia­da hi­sto­rię zna­ną ze „Śpia­cej kró­lew­ny” (tę roz­po­czy­na do­pie­ro w dru­gim ak­cie fil­mu), ale też po­sze­rza ją o inne szcze­gó­ły, po­zwa­la­jąc wi­dzom do­brze za­po­znać się ze wszyst­ki­mi bo­ha­te­ra­mi. Ca­ła opo­wieść wi­dzia­na jest oczy­wi­ście ocza­mi Dia­bo­li­ny, a po­nad­to wło­żo­no ją w ramy nar­ra­cji. Nar­ra­cji, trze­ba przy­znać, po­pro­wa­dzo­nej cał­kiem zgrab­nie i nie­na­chal­nie, któ­ra w spo­sób in­te­re­su­ją­cy uzu­peł­nia wy­da­rze­nia roz­gry­wa­ją­ce się na ekra­nie.
Nale­ży za­zna­czyć, że Dia­bo­li­na z „Cza­row­ni­cy” nie jest tą sa­mą Dia­bo­li­ną, któ­rą zna­my ze „Śpią­cej kró­lew­ny”. Ci więc, któ­rzy na to li­czy­li, mo­gą się po­czuć nie­co za­wie­dze­ni. Mimo wszyst­ko, war­to dać jej szan­sę, bo jest rów­nie in­try­gu­ją­ca. To po­stać skom­pli­ko­wa­na, bar­dzo nie­szczę­śli­wa i prze­cho­dzą­ca pod­czas fil­mu ogrom­ną prze­mia­nę; bo­ha­ter­ka z krwi i ko­ści, z któ­rą ła­two się gdzieś tam, na pew­nych po­zio­mach, utoż­sa­mić. Jej hi­sto­ria wzru­sza i uj­mu­je, ka­żąc za­sta­no­wić się nad źró­dłem zła i nie­na­wi­ści w ży­ciu. W wie­lu re­cen­zjach ta­kie po­głę­bie­nie cha­rak­te­ru Dia­bo­li­ny i nada­nie mu wie­lu warstw po­rów­ny­wa­ne jest do tego, co zro­bi­li z Kró­lo­wą Śnie­gu twór­cy „Kra­iny Lodu”. Rze­czy­wi­ście, moż­na zna­leźć tu kil­ka po­do­bieństw, jed­nak mnie naj­bar­dziej za­ba­wa z ty­tu­ło­wą po­sta­cią sko­ja­rzy­ła się z re­in­ter­pre­ta­cja­mi ba­śni w wy­ko­na­niu twór­ców „Once Upon a Time”, któ­rzy po­dob­nie jak w „Cza­row­ni­cy” prze­ko­nu­ją, że za­wsze trze­ba się przyj­rzeć nie­któ­rym sy­tu­acjom z bli­ska, by móc do­głęb­nie je zro­zu­mieć.
Du­żych zmian nie po­czy­nio­no za to w przy­pad­ku Au­ro­ry, czy­li śpią­cej kró­lew­ny. Po­ka­za­na jest ona za­tem w po­dob­nym świe­tle, co w ory­gi­na­le i na­dal jest to po­stać bar­dzo przy­ja­zna, opty­mi­stycz­na, peł­na ra­do­ści i cie­ka­wo­ści ota­cza­ją­ce­go ją świa­ta. Ma jed­nak w fil­mie nie­co in­ną ro­lę niż w ory­gi­nal­nej ani­ma­cji — jest bo­ha­ter­ką mniej bier­ną i nie­co mniej bu­ja­ją­cą w ob­ło­kach; po­sta­cią, któ­ra po­tra­fi po­dej­mo­wać mą­dre, prze­my­śla­ne de­cy­zje. Au­ro­ra w pew­nym sen­sie po­ma­ga roz­wi­nąć fa­bu­łę fil­mu i ma wpływ na dzia­ła­nia wie­lu bo­ha­te­rów.
Trze­cią waż­ną po­sta­cią jest król Ste­fan, któ­re­go, tak jak Dia­bo­li­nę, po­zna­je­my jesz­cze w mło­do­ści. Wool­ver­ton po­now­nie od­cho­dzi tu od ani­ma­cji i sta­ra się przed­sta­wić tego bo­ha­te­ra od zu­peł­nie in­nej stro­ny. To po­stać tra­gicz­na i nie­szczę­śli­wa. Sce­na­rzyst­ka bu­du­je ją z du­żą skru­pu­lat­no­ścią, sta­ra­jąc się, by zmia­ny, ja­kie w niej za­cho­dzą, by­ły wia­ry­god­ne i prze­ko­nu­ją­ce. Two­rzy por­tret oso­by po­gu­bio­nej, któ­rą do resz­tek stra­wi­ła żą­dza wła­dzy. Ta­kie uję­cie Ste­fa­na jest zaj­mu­ją­ce i dość świe­że.
Po­sta­ci po­bocz­ne rów­nież na­kre­ślo­ne są bar­dzo sta­ran­nie i po­my­sło­wo. Jest ory­gi­nal­ne spoj­rze­nie na to­wa­rzy­szą­ce­go Dia­bo­li­nie kru­ka, tu­taj zwa­ne­go Dia­va­lem (w ory­gi­na­le zwał się zaś Dia­blo — ależ się robi dia­bel­sko…) któ­re­go oso­bo­wość Wool­ver­ton moc­no w sto­sun­ku do „Śpią­cej kró­lew­ny” roz­wi­ja, tak, by ptak uzu­peł­niał się z głów­ną bo­ha­ter­ką. Jest też iro­nicz­ne uka­za­nie trzech wró­żek, tu­taj bar­dzo in­fan­tyl­nych i nie­od­po­wie­dzial­nych. Taki za­bieg do­dat­ko­wo pod­kre­śla zmia­na ich imion z Flo­ry, Hor­ten­sji i Nie­za­bód­ki (w an­giel­skiej wer­sji: Flo­ry, Fau­ny i Me­rry­wea­ther) na prze­śmiew­cze: Kar­to­fe­lię, Ko­co­po­lę i Mło­ty­lię (w an­giel­skiej wer­sji: Knot­grass, Thi­stle­whit, Fli­ttle). Jest wresz­cie obo­wiąz­ko­wy ksią­żę Fi­lip, któ­re­go rolę w „Cza­row­ni­cy” spro­wa­dzo­no jed­nak do ab­so­lut­ne­go mi­ni­mum.
Wra­ca­jąc do ca­łej opo­wie­ści — tym, co naj­bar­dziej mnie w niej urze­kło, jest za­ba­wa kon­wen­cją. Nie bez po­wo­du wspo­mnia­łem po­wy­żej o „Once Upon a Time” i „Kra­inie lodu”, po­nie­waż Wool­ver­ton na bar­dzo po­dob­nych za­sa­dach igra z ory­gi­na­łem i pew­ny­mi ba­śnio­wy­mi sche­ma­ta­mi. Znów jest bar­dzo mą­dre uję­cie „mi­ło­ści” od pierw­sze­go wej­rze­nia czy też po­ca­łun­ku praw­dzi­wej mi­ło­ści (przy czym po­wo­li ta­kie no­wa­tor­skie po­dej­ście do tych te­ma­tów sta­je się co­raz bar­dziej sche­ma­tycz­ne, a przez to prze­wi­dy­wal­ne, w związ­ku z czym koń­co­we sce­ny „Cza­row­ni­cy” nie po­win­ny ni­ko­go za­sko­czyć). Przede wszyst­kim jed­nak, bar­dzo in­te­li­gent­nie wy­ko­rzy­sty­wa­na jest pier­wot­na wer­sja „Śpią­cej kró­lew­ny” Dis­ne­ya, do któ­rej sce­na­rzyst­ka sub­tel­nie się, czy to na po­zio­mie dia­lo­gów, czy też po­szcze­gól­nych wy­da­rzeń, od­wo­łu­je (zresz­tą nie tyl­ko ona, o czym za chwi­lę), a jed­no­cze­śnie osnu­wa wo­kół niej zu­peł­nie in­ną, doj­rzal­szą hi­sto­rię, któ­ra każ­de­mu, kto lubi ba­śnie, po­win­na się spodo­bać.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Po­cząt­ko­wo z „Cza­row­ni­cą” zwią­za­ny był Tim Bur­ton, któ­ry jed­nak osta­tecz­nie zre­zy­gno­wał z pra­cy nad fil­mem. Na jego miej­sce za­trud­nio­no de­biu­tan­ta (je­śli cho­dzi o re­ży­se­rię) nie­ja­kie­go Ro­ber­ta Strom­ber­ga. Po­su­nię­cie bar­dzo ry­zy­kow­ne, umo­ty­wo­wa­ne jed­nak tym, czym Strom­berg pa­rał się wcze­śniej, a mia­no­wi­cie sce­no­gra­fią. Pra­co­wał on bo­wiem przy „Alic­ji w Kra­inie Cza­rów” Bur­to­na, „O­zie Wiel­kim i Po­tęż­nym” Ra­imie­go czy wresz­cie „A­va­ta­rze” Ca­me­ro­na. CV, trze­ba przy­znać, dość po­kaź­ne. Tym nie­mniej na bar­kach re­ży­se­ra spo­czy­wa­ło za­da­nie bar­dzo trud­ne. Jak so­bie z nim ra­dzi?
Trze­ba przy­znać, że cał­kiem nie­źle, choć na pew­no nie ide­al­nie. Strom­berg przede wszyst­kim dba o wi­zu­al­ną stro­nę fil­mu ser­wu­jąc mnó­stwo im­po­nu­ją­cych, za­pie­ra­ją­cych dech w pier­siach scen. Oglą­da­nie ma­gicz­nej kra­iny Kniei, po­ka­zy­wa­nej czę­sto z lotu pta… Dia­bo­li­ny, to prze­ży­cie nie­zwy­kłe. Ba­śnio­wy świat, któ­ry re­ży­ser przed­sta­wia, jest osza­ła­mia­ją­cy. Na szczę­ście „Cza­row­ni­ca” to nie tyl­ko ład­ne wi­do­ki — to tak­że film, w któ­rym świet­nie pod­kre­ślo­no emo­cje, a sta­no­wią one w koń­cu je­go głów­ny te­mat. Te re­ży­ser za­zna­cza, nie tyl­ko zna­ko­mi­cie pro­wa­dząc więk­szość ak­to­rów, ale też po­my­sło­wo ba­wiąc się ko­lo­ry­sty­ką, bu­du­jąc w ten spo­sób nie­by­wa­ły na­strój.
Ka­pi­tal­nie od­wo­łu­je się tak­że do „Śpią­cej kró­lew­ny” Di­sneya — zo­ba­czy­my wie­le zna­jo­mych scen, w tym te naj­bar­dziej iko­nicz­ne, jak chwi­la rzu­ce­nia klą­twy (od­two­rzo­na bar­dzo pie­czo­ło­wi­cie) czy mo­ment, w któ­rym upior­ny, zie­lo­ny ognik pro­wa­dzi Au­ro­rę ku jej zgu­bie. Bar­dzo ta­kie na­wią­za­nia lu­bię, po­nie­waż świad­czą one nie tyl­ko o sza­cun­ku wo­bec ory­gi­na­łu, ale tak­że wo­bec fa­nów. Zwłasz­cza, że Strom­berg, po­dob­nie jak zresz­tą Wool­ver­ton, wy­ko­rzy­stu­je je bar­dzo umie­jęt­nie i mą­drze, nie po­zo­sta­jąc ich nie­wol­ni­kiem, ale ra­czej ba­wiąc się nimi na wie­lu po­zio­mach.
Wspo­mnia­łem, że re­ży­ser nie jest ide­al­ny i rze­czy­wi­ście zda­rza się mu kil­ka po­my­słów nie do koń­ca tra­fio­nych. Pew­ne sce­ny moż­na by skró­cić, pew­ne wy­dłu­żyć, jesz­cze inne w ogó­le wy­rzu­cić, a nie­któ­re po­ka­zać nie­co ina­czej, tak, by nadać ob­ra­zo­wi więk­szej spój­no­ści, któ­rej cza­sa­mi bra­ku­je. Moim zda­niem jed­nak, te drob­ne pot­knię­cia re­kom­pen­su­ją wszyst­kie wy­mie­nio­ne wy­żej za­le­ty. Zresz­tą, jak na de­biu­tan­ta, Strom­berg two­rzy film bar­dzo prze­my­śla­ny i przy­jem­ny w od­bio­rze.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


I te­raz do­cho­dzę do mo­jej naj­więk­szej oba­wy — An­ge­li­ny Jo­lie („Przer­wa­na lek­cja mu­zy­ki”, „La­ra Croft: Tomb Ra­ider”, „O­szu­ka­na”). Zu­peł­nie nie wi­dzia­łem jej w roli Dia­bo­li­ny — być mo­że pa­su­je do niej z wy­glą­du, ale cóż, za zna­ko­mi­tą ak­tor­kę Jo­lie ni­gdy nie uwa­ża­łem. Praw­do­po­dob­nie moje uprze­dze­nia tro­chę wpły­wa­ją na osta­tecz­ną oce­nę jej gry, bo wie­lu re­cen­zen­tów bar­dzo ją chwa­li. Ja na­to­miast uwa­żam, że An­ge­li­na jest miej­sca­mi zbyt — nie lu­bię tego sło­wa, ale z bra­ku in­ne­go go uży­ję — te­atral­na, zwłasz­cza je­śli cho­dzi o grę gło­sem. Jej in­to­na­cja i spo­sób wy­po­wia­da­nia słów są bar­dzo czę­sto prze­sa­dzo­ne. Oczy­wi­ście tro­chę o to też w Dia­bo­li­nie cho­dzi — o ta­ką pew­ną ma­je­sta­tycz­ność i eg­zal­ta­cję, któ­re ak­tor­ce przy­cho­dzą bar­dzo na­tu­ral­nie. Pro­blem po­le­ga na tym, że wy­no­si je ona na zbyt wy­so­ki po­ziom, co nie­ste­ty nie ma do­bre­go efek­tu, a przy­naj­mniej ta­kie mam od­czu­cia. Z dru­giej stro­ny, w po­zo­sta­łe ele­men­ty swej in­ter­pre­ta­cji Jo­lie wkła­da wie­le sta­rań, co owo­cu­je do­sko­na­łą mi­mi­ką; spe­cy­ficz­nym, bar­dzo dys­tyn­go­wa­nym spo­so­bem po­ru­sza­nia się czy wspa­nia­łą grą ocza­mi. Osta­tecz­nie jest to więc rola bar­dzo nie­rów­na.
Po­psio­czy­łem na An­ge­li­nę, ale o resz­cie mo­gę wy­po­wie­dzieć się po­zy­tyw­nie. Jest za­tem bar­dzo do­bry wy­stęp Elle Fa­nning („Su­per 8”) w roli Au­ro­ry. Ak­tor­ka zręcz­nie od­da­je du­cha po­sta­ci — pa­ła z niej na­tu­ral­na ra­dość i po­go­da du­cha. To tak na­praw­dę wy­star­cza, by z po­wo­dze­niem wczu­ła się w swą bo­ha­ter­kę i re­we­la­cyj­nie wy­pa­dła na ekra­nie, zwłasz­cza we wspól­nych sce­nach z Jo­lie, któ­re dzię­ki niej zy­sku­ją uro­ku. Na mar­gi­ne­sie do­dam też, że bar­dzo mą­drym po­my­słem by­ło po­wie­rze­nie roli młod­szej Au­ro­ry w jed­nej ze scen cór­ce Jo­lie — ten mo­ment w fil­mie jest z te­go po­wo­du prze­roz­kosz­ny.
Praw­dzi­wie za­chwy­ca po­cho­dzą­cy z Pre­to­rii w RPA Sharl­to Co­pley („Dy­strykt 9”, „Dru­ży­na A”), któ­ry w „Cza­row­ni­cy” wcie­la się w kró­la Ste­fa­na. Tę nie­zwy­kle zło­żo­ną po­stać od­gry­wa nad­zwy­czaj sta­ran­nie, dba­jąc o wszel­kie zwią­za­ne z nią niu­an­se. Od kieł­ku­ją­cej am­bi­cji, po po­wol­ne sta­cza­nie się w obłęd i wresz­cie ogrom­ną zgorzk­nia­łość, Co­pley fe­no­me­nal­nie na­da­je Ste­fa­no­wi wy­jąt­ko­wy, wie­lo­war­stwo­wy rys. Po­słu­gu­je się przy tym wspa­nia­łym, szkoc­kim ak­cen­tem, któ­rym pod­kre­śla pe­wien bi­ją­cy z bo­ha­te­ra chłód.
Na po­chwa­łę na pew­no za­słu­gu­je też bry­tyj­ski ak­tor Sam Ri­ley („Con­trol”), któ­ry wcie­la się w Dia­va­la (no, przy­naj­mniej jego ludz­ką po­stać). Skru­pu­lat­nie przed­sta­wia on przede wszyst­kim nie­zwy­kłą więź, łą­czą­cą zmien­no­kształt­ne­go kru­ka z Dia­bo­li­ną. Jest więc jako Dia­val od­da­ny i ofiar­ny, ale tak­że sta­no­wi pew­ne­go ro­dza­ju głos roz­sąd­ku, któ­ry po­ma­ga na­pro­wa­dzić cza­row­ni­cę na wła­ści­wą dro­gę. Ba­lans po­mię­dzy tymi dwo­ma ro­la­mi Ri­ley­owi uda­je się utrzy­mać od­po­wied­nio, cze­go efek­tem jest bar­dzo przy­zwo­ita kre­acja.
Ge­nial­ne, są trzy wróż­ki w wy­ko­na­niu zna­ko­mi­tych bry­tyj­skich ak­to­rek: Imel­dy Staun­ton („Ve­ra Drake”, „Ha­rry Po­tter i Za­kon Fe­nik­sa”), Juno Tem­ple („Po­ku­ta”, „Mrocz­ny Ry­cerz Po­wsta­je”) i lau­re­at­ki Oli­vie­ra Les­ley Man­ville („Ko­lej­ny rok”). Uwy­dat­nia­ją one pew­ną iro­nię, z ja­ką od­gry­wa­ne przez nich po­sta­ci na­pi­sa­ła Wool­ver­ton, de­li­kat­nie je prze­ry­so­wu­jąc. Wi­dać, że świet­nie się na pla­nie ba­wi­ły, co wy­war­ło bar­dzo po­zy­tyw­ny wpływ na ich grę.
Z po­zo­sta­łych ak­to­rów wy­róż­nia się Ke­nneth Cran­ham („Wy­słan­nik pie­kieł II”) jako bar­dzo nie­przy­jem­ny król Hen­ryk. Ma­lut­ką ról­kę, choć dość nie­źle za­gra­ną, ma też Bren­ton Thwa­ites („SLiDES”), czy­li fil­mo­wy ksią­żę Fi­lip. Po­praw­nie pro­wa­dzi nar­ra­cję Ja­net McTeer („U­kła­dy”).

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Au­to­rem zdjęć do „Cza­row­ni­cy” jest Dean Sem­ler. W więk­szo­ści jego pra­ca jest na­praw­dę fan­ta­stycz­na — pod pie­czą Strom­ber­ga krę­ci ob­raz prze­pięk­ny, do­sko­na­le pro­wa­dząc ka­me­rę przez ko­lej­ne uję­cia. Zda­rza­ją mu się jed­nak drob­ne wpad­ki, zwłasz­cza pod­czas scen ba­ta­li­stycz­nych, któ­re są cha­otycz­ne i bar­dzo ner­wo­we, przez co nie­wie­le pod­czas nich wi­dać.
Na po­dob­ną przy­pa­dłość cier­pią mon­ta­ży­ści (Chris Le­ben­zon i Ri­chard Pear­son) — w więk­szo­ści płyn­ne, prze­my­śla­ne po­łą­cze­nia ko­lej­nych ka­drów gu­bią swój po­rzą­dek w sce­nach walk.
Z czy­stym su­mie­niem mo­gę po­chwa­lić prze­pięk­ną sce­no­gra­fię, któ­rą za­pro­jek­to­wa­li Dy­lan Cole i Gary Free­man — od ma­gicz­nej kra­iny Kniei, po mrocz­ne za­ka­mar­ki zam­ków i mnó­stwo wi­zu­al­nych na­wią­zań do „Śpią­cej kró­lew­ny” wy­ko­nu­ją swą pra­cę bar­dzo pie­czo­ło­wi­cie.
Re­we­la­cyj­nie spi­su­je się ogrom­ny ze­spół cha­rak­te­ry­za­to­rów, per­fek­cyj­nie przy­go­to­wu­jąc przede wszyst­kim An­ge­li­nę Jo­lie (te uwy­dat­nio­ne ko­ści po­licz­ko­we!), Sama Ri­leya (zw­łasz­cza, je­śli spoj­rzy­my na jego nos, któ­ry na co dzień nie jest tak ha­czy­ko­wa­ty) czy wróż­ki (i­de­al­nie przy­go­to­wa­ne wło­sy, kie­dy przy­bie­ra­ją ludz­kie pos­ta­ci).
Pięk­ne są też ko­stiu­my Anny Bie­drzyc­kiej She­phard (pol­ski ak­cent, a jak­że), któ­ra czer­pie du­żą in­spi­ra­cję z ani­ma­cji Di­sneya, ale też do­da­je wie­le od sie­bie.
No i oczy­wi­ście zja­wi­sko­we efek­ty spe­cjal­ne, na­da­ją­ce „Cza­row­ni­cy” cu­dow­ną ba­śnio­wość — te rów­nież są bez­błęd­ne.
Kon­tro­wer­sje mo­że na­to­miast wzbu­dzać mu­zy­ka au­tor­stwa Jame­sa New­to­na Ho­war­da („Szó­sty zmysł”, „Nie­znisz­czal­ny”), a to dla­te­go, że nie wy­ko­rzy­stu­je on w niej kom­po­zy­cji Czaj­kow­skie­go (choć de­li­kat­nie się do nich od­wo­łu­je). Moim zda­niem to jed­nak do­brze, po­nie­waż nie do koń­ca pa­so­wa­ły­by one do fil­mu. Za­miast tego Ho­ward pro­po­nu­je wi­dzom coś in­ne­go, ale przy tym nie mniej baj­ko­we­go i ma­gicz­ne­go. I mu­szę przy­znać, że słu­cha się tego do­brze, zwłasz­cza głów­ne­go mo­ty­wu, któ­ry na dłu­go po za­koń­cze­niu se­an­su gra w gło­wie.

MA­NIAK O WER­SJI POL­SKIEJ


Na sam ko­niec kil­ka słów o pol­skim du­bbin­gu, bo jako di­sney­owy ma­niak nie mo­głem nie obej­rzeć fil­mu w dwóch wer­sjach ję­zy­ko­wych. Re­ży­se­rem zo­stał do­świad­czo­ny Woj­ciech Pasz­kow­ski, dia­lo­gi na­pi­sał zaś tak­że dość dłu­go pra­cu­ją­cy w bran­ży Jan Wec­si­le.
Je­śli cho­dzi o tłu­ma­cze­nie, to jest ono dość zgrab­ne, choć cza­sa­mi mo­gło­by być lep­sze, po­nie­waż nie­któ­re zda­nia ma­ją ma­ło na­tu­ral­ny szyk. Zda­ję so­bie oczy­wi­ście spra­wę, jak cięż­ko jest cza­sa­mi do­sto­so­wać kwe­stie ak­to­rów do ru­chu warg po­sta­ci, czy­li tak zwa­nych kła­pów (wierz­cie mi, to na­praw­dę nie­faj­na pra­ca), ale ta­kiej oso­bie jak Wec­si­le nie po­win­no bra­ko­wać kre­atyw­no­ści. Cza­sem się to jed­nak nie­ste­ty zda­rza.
Przejdź­my jed­nak do ak­to­rów. Za­cznę bar­dzo kon­tro­wer­syj­nie, ale co mi tam: Mag­da­le­na Cie­lec­ka („We­ne­cja”) jest jako Dia­bo­li­na o wie­le lep­sza od Jo­lie. Przede wszyst­kim brzmi znacz­nie na­tu­ral­niej i dzię­ki temu uka­zu­je zło­żo­ność tej po­stać peł­niej i bar­dziej prze­ko­nu­ją­co. Nic zresz­tą dziw­ne­go — nie raz już udo­wod­ni­ła swój wiel­ki ta­lent.
Co by jed­nak „spra­wie­dli­wo­ści sta­ła się za­dość”, uży­cza­ją­ca gło­su Au­ro­rze Mi­cha­li­na Ol­szań­ska („Jack Strong”), choć gra po­rząd­nie, de­ner­wu­je bar­wą gło­su i pew­ną ma­nie­rą. Dość cięż­ko jej się za­tem słu­cha i trze­ba się naj­pierw tro­chę przy­zwy­cza­ić, za­nim zdo­ła się ją w tej roli za­ak­cep­to­wać (je­śli w ogó­le).
Ge­nial­nie gra gło­sem Bar­tło­miej Topa („Dro­gów­ka”). Jego Ste­fan brzmi po­dob­nie do tego, od­gry­wa­ne­go przez Co­ple­ya, a to dzię­ki bar­dzo zbli­żo­nej bar­wie gło­su. Topa, bez­sprzecz­nie na­le­żą­cy do czo­łów­ki pol­skich ak­to­rów, moc­no wczu­wa się w ro­lę żąd­ne­go wła­dzy kró­la, osią­ga­jąc efekt po­rów­ny­wal­ny z ory­gi­na­łem.
Więk­szość po­zo­sta­łych ak­to­rów na­le­ży do dub­bin­go­wych we­te­ra­nów. Usły­szy­my więc ge­nial­ne­go Krzysz­to­fa Gosz­ty­łę (m.in. głos Fro­llo z „Dzwon­ni­ka z Notre Dame”) jako kró­la Hen­ry­ka, przy­zwo­ite­go Ka­ro­la Wró­blew­skie­go (ro­le gło­so­we w „Od­lo­cie” czy „Mi­ko­łaj­ku”) jako Dia­va­la oraz fe­no­me­nal­ne: Elż­bie­tę Geart­ner („Daw­no temu w tra­wie”) w roli Kar­to­fel­ii i An­nę Ga­jew­ską („Mi­ko­ła­jek”) w roli Mło­ty­lii. Jest też de­biu­tu­ją­ca w du­bbin­gu, bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­na Bar­ba­ra Kur­dej­-Sza­tan (tak, to ta od re­klam Playa) jako trze­cia z wró­żek, Ko­co­po­la — ra­dzi so­bie, jak na pierw­szy raz, świet­nie.
Nar­ra­to­ro­wa­nie po­wie­rzo­no Ka­ta­rzy­nie Gniew­kow­skiej (też de­biu­tu­ją­cej w du­bbin­gu, a zna­nej choć­by ze świet­ne­go se­ria­lu „E­ki­pa”), dzię­ki cze­mu osią­gnię­to po­dob­ny efekt do ory­gi­nal­ne­go efekt. Nie chcę tu jed­nak wcho­dzić w szcze­gó­ły, że­by za du­żo nie zdra­dzić.
Ogól­nie rzecz uj­mu­jąc, du­bbing do „Cza­row­ni­cy” jest jed­nym z lep­szych do pro­duk­cji ak­tor­skich, ja­kie sły­sza­łem — być mo­że nie na po­zio­mie „Ter­mi­na­lu” czy „A­ste­rixa i Obe­lixa: Mi­sji Kle­opa­tra”, ale zde­cy­do­wa­nie lep­szy od wie­lu kosz­mar­ków, ja­ki­mi ra­czą nas ostat­nio dys­try­bu­to­rzy. Je­śli więc nie za­le­ży wam tak bar­dzo na ory­gi­nal­nych gło­sach, mo­że­cie śmia­ło wy­brać się na wer­sję w peł­ni udźwię­ko­wio­ną po pol­sku.

MA­NIAK OCE­NIA


„Cza­row­ni­ca” to pięk­ny, doj­rza­ły film, bę­dą­cy in­te­li­gent­ną re­in­ter­pre­ta­cją ba­śni o „Śpią­cej kró­lew­nie”. Choć zna­la­zły się w nim pew­ne wady, to so­lid­ny sce­na­riusz, prze­pięk­ne zdję­cia oraz w więk­szo­ści do­bre ak­tor­stwo z ca­łą pew­no­ścią je re­kom­pen­su­ją. Po­le­cam każ­de­mu mi­ło­śni­ko­wi wzru­sza­ją­cych, baj­ko­wych hi­sto­rii.

DO­BRY

Komentarze