Maniak ocenia #135: "Penny Dreadful" S01E05

MA­NIAK ZA­CZY­NA


Za­nim obej­rza­łem pią­ty od­ci­nek „Pe­nny Dread­ful” jesz­cze so­bie nie zda­wa­łem z tego spra­wy, ale po se­an­sie już wiem i mo­gę to po­wie­dzieć z ca­łą pew­no­ścią: bar­dzo moc­no na nie­go cze­ka­łem (a to pa­ra­doks). I po­my­śleć, że wca­le nie jest to od­sło­na, któ­ra po­py­cha fa­bu­łę do przo­du. Ma­ło tego, po­ja­wia­ją się w niej tyl­ko dwo­je z głów­nych bo­ha­te­rów, w tym je­den z nich ra­czej na kil­ka chwil. Ale to nic, bo w za­mian twór­cy ser­wu­ją do­sko­na­łą hi­sto­rię, ujaw­nia­ją­cą wie­le na te­mat prze­szło­ści naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cej po­sta­ci. Opo­wieść za­gad­ko­wą, mo­men­ta­mi prze­ra­ża­ją­cą, chwi­la­mi zaś nie­zwy­kle po­ru­sza­ją­cą.
No do­brze, to dla­cze­go tak bar­dzo mi się po­do­ba­ło?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Od­ci­nek za­ty­tu­ło­wa­no „Clo­ser Than Sis­ters” („Bliż­sze so­bie niż sios­try”). Sce­na­rzy­sta, John Lo­gan, wło­żył jego fa­bu­łę w ramy li­stu, pi­sa­ne­go przez Va­ne­ssę Ives do Miny Har­ker. Opi­su­je ona w nim ich wspól­ną prze­szłość oraz to, co spra­wi­ło, że pan­na Ives osta­tecz­nie przy­łą­czy­ła się do sir Mal­col­ma Mu­rraya. W od­cin­ku śle­dzi­my więc wszyst­kie klu­czo­we wy­da­rze­nia w ży­ciu Va­ne­ssy. Ob­ser­wu­je­my jej dzie­ciń­stwo i bli­ską przy­jaźń z Mi­ną, jej re­la­cję z ro­dzi­ną Mu­rra­yów i w koń­cu na­stęp­stwa pew­ne­go in­cy­den­tu, któ­ry te sto­sun­ki na zaw­sze psu­je.
To hi­sto­ria bar­dzo mrocz­na i peł­na nie­spo­dzie­wa­nych zwro­tów ak­cji. Lo­gan po­ka­zu­je w niej tak­że spo­ro oby­cza­jów i kon­we­nan­sów wik­to­riań­skiej An­glii, wzbo­ga­ca­jąc tym sa­mym świat przed­sta­wio­ny w se­ria­lu.
Fa­scy­nu­ją­ce są przede wszyst­kim wszyst­kie mo­ty­wy, ja­kie sce­na­rzy­sta po­ru­sza w od­cin­ku. Kre­śli po­stać Va­nes­sy bar­dzo umie­jęt­nie, wpla­ta­jąc w jej prze­szłość opę­ta­nie, de­mo­ny, zdra­dy czy bu­dzą­cy cho­rą fa­scy­na­cję seks, przy­pra­wia­jąc to wszyst­ko bar­ba­rzyń­ski­mi, dzie­więt­na­sto­wiecz­ny­mi me­to­da­mi le­cze­nia cho­rób psy­chicz­nych (w tym, hy­dro­te­ra­pią i tre­pa­na­cją czasz­ki). Two­rzy w ten spo­sób za­dzi­wia­ją­co cie­ka­wy misz­masz, któ­ry do­sko­na­le od­dzia­łu­je na wy­obraź­nię, moc­no nie­po­koi, a mo­men­ta­mi na­wet wzru­sza.
Oczy­wi­ście jest pew­na cena ta­kie­go od­cin­ka — ci, któ­rzy li­czy­li na kon­ty­nu­ację przy­gód nie­ustra­szo­nej dru­ży­ny mo­gą po­czuć się za­wie­dze­ni. Mo­gą, ale nie mu­szą, po­nie­waż mimo wszyst­ko otrzy­ma­ją od­po­wie­dzi na wie­le py­tań. Zwłasz­cza, że hi­sto­ria Va­nes­sy i Miny (oraz w pew­nym stop­niu sir Mal­col­ma) jest uzu­peł­nio­na do­sko­na­le. Pew­ne, za­su­ge­ro­wa­ne w do­tych­cza­so­wych od­sło­nach se­ria­lu tro­py tu­taj są bar­dzo zgrab­nie roz­wi­nię­te, choć trze­ba przy­znać, że na­dal po­zo­sta­je kil­ka nie­wia­do­mych — i bar­dzo do­brze.
Nie­zmier­nie spodo­ba­ła mi się też nar­ra­cja Va­ne­ssy, któ­ra po­głę­bia po­ka­zy­wa­ne na ekra­nie re­tro­spek­cje. Nie jest w żad­nym wy­pad­ku zbęd­na, bo po­ma­ga rzu­cić na wie­le wy­da­rzeń inne świa­tło, a tak­że wspa­nia­le po­sze­rza por­tret bo­ha­ter­ki.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­rią od­cin­ka zaj­mu­je się Coky Gie­do­ryc („Oli­ver Twist”, „Sz­pie­dzy w War­sza­wie”). Po­dob­nie jak jego po­przed­ni­cy, łącz­nie od­po­wie za dwie od­sło­ny se­ria­lu.
Tym, co naj­bar­dziej po­do­ba mi się w „Clo­ser Than Sis­ters” są po­cząt­ko­we i koń­co­we se­kwen­cje, w któ­rych ob­ser­wu­je­my, jak Va­ne­ssa pi­sze list. Re­ży­ser świet­nie ope­ru­je w nich zbli­że­nia­mi i ma cie­ka­we po­my­sły mon­ta­żo­we, dzię­ki któ­rym sce­ny te sta­ją się nie­zwy­kle in­tym­ne.
W sa­mych re­tro­spek­cjach Gie­do­ryc nie­co się gubi, ale w grun­cie rze­czy wpro­wa­dza w ży­cie kil­ka uda­nych roz­wią­zań. Na pew­no na po­chwa­łę za­słu­gu­je to, co robi z ko­lo­ry­sty­ką ujęć (to już ko­lej­na re­cen­zja „Pe­nny Dread­ful”, w któ­rej wra­cam na to uwa­gę). Niby w pew­nych, nie­co bar­dziej sie­lan­ko­wych mo­men­tach jest ja­śniej, a w in­nych, tych prze­ra­ża­ją­cych, ciem­niej, ale na­le­ży też za­uwa­żyć, że za­wsze wszyst­kie bar­wy są nie­co wy­bla­kłe, jak­by Gie­do­ryc chciał za­su­ge­ro­wać, że od po­cząt­ku coś w hi­sto­rii pan­ny Ives jest nie tak. Two­rzy w ten spo­sób nie­sa­mo­wi­tą at­mos­fe­rę. I choć cza­sa­mi nie­co ten na­strój ula­tu­je, to re­ży­ser na tyle wcią­ga w świat skom­pli­ko­wa­nych re­la­cji Mu­rray­ów i Ive­sów, że widz ra­czej moc­no tej utra­ty kli­ma­tu nie od­czu­je.
Sama ak­cja uka­za­na jest nie­źle. Hi­sto­ria to­czy się wła­snym to­rem i nic nie jest na si­łę przy­spie­sza­ne. Cza­sa­mi jed­nak tro­chę prze­szka­dza de­li­kat­nie rwa­ny mon­taż, nie­co ten tro­chę wol­niej­szy prze­bieg wy­da­rzeń za­kłó­ca­ją­cy. Jest też tro­chę do­słow­no­ści i pa­skud­no­ści na ekra­nie, ale ni­gdy w złym sma­ku, a jed­na ze scen na­praw­dę spo­ro na tym zy­sku­je.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ak­tor­sko jest to przede wszyst­kim od­ci­nek Evy Green, któ­ra swym wy­stę­pem udo­wad­nia, po raz ko­lej­ny zresz­tą, że ta­lent ma ogrom­ny. Nar­ra­cję pro­wa­dzi pięk­nym gło­sem, do­sko­na­le in­to­nu­jąc i utrzy­mu­jąc na­pię­cie, na­to­miast w re­tro­spek­cjach prze­cho­dzi sa­mą sie­bie, po­ka­zu­jąc róż­ne sta­ny Va­ne­ssy Ives — od spo­ko­ju, przez sza­leń­stwo aż po trans. Ide­al­nie gra gło­sem, spoj­rze­niem i ge­sta­mi, two­rząc kre­ację peł­ną, spój­ną i przede wszyst­kim bar­dzo, by nie rzec: „prze­ra­ża­ją­co”, prze­ko­nu­ją­cą. Pa­nie i pa­no­wie od Emmy — mu­si­cie dać jej przy­naj­mniej no­mi­na­cję za „Clo­ser Than Si­sters”.
Resz­ta ak­to­rów sta­no­wi tu ra­czej tło. Z głów­nej ob­sa­dy po­ja­wia się jesz­cze Ti­mo­thy Dal­ton jako sir Mal­colm i oczy­wi­ście gra pierw­szo­rzęd­nie, choć nie ma go aż tak du­żo. Sce­ny, w któ­rych się po­ja­wia, są w jego wy­ko­na­niu bar­dzo do­bre, po­nie­waż uda­je mu się uka­zać róż­ne ob­li­cza bo­ha­te­ra, w tym jed­no bar­dzo nie­spo­dzie­wa­ne.
Jest też Oli­via Lle­we­llyn („Ra­dio na Fa­li”) w roli Miny, ale rola ta ogra­ni­cza się do kil­ku ma­ło zna­czą­cych scen i do­pie­ro pod ko­niec od­cin­ka sce­na­rzy­sta prze­wi­dział dłuż­szy wy­stęp dla ak­tor­ki, z któ­rym ra­dzi so­bie ona nie­źle — uda­je jej się na­wet tro­chę wi­dza oszu­kać.
Przy­zwo­icie ra­dzą so­bie de­biu­tu­ją­ca Lili Da­vies oraz Fern Dea­con („The Se­cret of Crick­ley Hall”), wcie­la­ją­ce się w ko­lej­no: mło­dą Va­ne­ssę i mło­dą Mi­nę. Nie draż­nią swo­ją ma­nie­rą i wy­pa­da­ją w mia­rę wia­ry­god­nie.
Z in­nych ak­to­rów, o któ­rych war­to wspo­mnieć, moż­na wy­mie­nić zna­ko­mi­te­go Fran­ka McCus­ke­ra („Dy­na­stia Tu­do­rów”), od­gry­wa­ją­ce­go ro­lę de­mo­nicz­ne­go dok­to­ra Ba­nnin­ga oraz Annę Chan­ce­llor („Czte­ry we­se­la i po­grzeb”, „Czas praw­dy”), fan­ta­stycz­nie wcie­la­ją­cą się w skom­pli­ko­wa­ną po­stać mat­ki Va­nes­sy, Cla­ire.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia przy­go­to­wa­no z du­żą dba­ło­ścią. Są ostre, płyn­ne i świet­nie uka­zu­ją to, co w da­nym mo­men­cie waż­ne. Pięk­nie zre­ali­zo­wa­no tak­że kil­ka dłuż­szych ujęć. Mon­taż, jak to mon­taż — z re­gu­ły przy­zwo­ity, ale nie­po­zba­wio­ny błę­dów i, jak już wy­żej wspo­mnia­łem, mo­men­ta­mi zbyt rwa­ny.
Do­sko­na­ła jest za to cha­rak­te­ry­za­cja. Do­brze wy­cho­dzi nie­znacz­ne od­mło­dze­nie Ti­mo­thy’ego Dal­to­na, cu­dow­nie zaś to co uczy­nio­no przy Evie Green — zwłasz­cza ma­ki­jaż i fry­zu­ry.
Wra­że­nie robi tak­że sce­no­gra­fia. Wnę­trza mrocz­nych bry­tyj­skich po­sia­dło­ści, czy wiel­ki la­bi­rynt z ży­wo­pło­tu po­tra­fią za­chwy­cić oko.
Nie­zmien­ne ge­nial­na jest mu­zy­ka Abla Ko­rze­niow­skie­go, któ­ra do­pa­so­wa­na jest do scen ide­al­nie i na­wet, je­śli ude­rza w spo­koj­niej­sze tony, to jest w niej coś nie­po­ko­ją­ce­go.

MA­NIAK OCE­NIA


To do tej pory naj­lep­szy od­ci­nek „Pen­ny Dre­ad­ful” i oby se­rial taki po­ziom utrzy­mał. Chcę wię­cej i mam na­dzie­ję, że wię­cej do­sta­nę.

DO­BRY

Komentarze