MANIAK SŁOWEM WSTĘPU
Mój dwutygodniowy pobyt w Kraju Wschodzącego Słońca dobiegł niestety końca i kilka dni temu wróciłem już do Polski. Przywiozłem jednak sporo wspomnień, kilka pamiątek oraz mnóstwo wrażeń. Oczywiście pamiętam, że obiecałem Wam swoją relację z podróży, więc czas dziś na jej pierwszą część.
Muszę powiedzieć, że ze swojego wolnego czasu w Japonii korzystałem maksymalnie, odwiedzając mnóstwo ciekawych miejsc i poszukując coraz to nowych wrażeń. W efekcie jestem naprawdę zachwycony i usatysfakcjonowany (choć kilka rzeczy mi doskwiera, ale to raczej szczególiki).
Jednak od początku. Oto jak przebiegała moja podróż.
MANIAK WYLATUJE
Wyleciałem z warszawskiego Okęcia 30 czerwca około godziny 15.00. Bilety zarezerwowałem w liniach lotniczych Emirates — wyszły w miarę korzystnie cenowo, a i nie musiałem się bać o ich jakość ani o obsługę — bardzo miłą i świetnie umundurowaną. Na pokładzie zaserwowano oczywiście standardową rozrywkę — filmy, muzykę, seriale itp. Obejrzałem więc „Operację Argo” Afflecka (uwielbiam ten film), poczytałem trochę książek (bo mam w zwyczaju czytanie kilku rzeczy naraz) i posłuchałem muzyki. A następnie wylądowałem na lotnisku w Dubaju, skąd około dziesięć godzin później miała mnie czekać przesiadka do samolotu lecącego już do Japonii, na lotnisko Haneda pod Tokio.
|
Takim samolotem wyleciałem.
|
Trzeba przyznać, że strefa tranzytowa na dubajskim lotnisku robi wrażenie. Jest niczym ogromne centrum handlowe — sklepów bezcłowych jest tam co niemiara, a rozplanowane są na naprawdę dużej powierzchni. Miałem więc co robić, zwłaszcza, że tablice wyświetliły do jakiej bramki mam się udać dopiero po godzinie.
|
Godzinę się w nie wpatrywałem, zanim powiedziały dokąd mam iść.
|
Pooglądałem sklepy, trochę poczytałem i wreszcie nadszedł czas kolejnego lotu. Próbowałem obejrzeć podczas niego „47 rōninów” (tematycznie), ale ogólne zmęczenie oraz jakość samego filmu skutecznie mi to uniemożliwiły, więc się poddałem. Innym razem.
Minęło dziesięć godzin lotu i wreszcie znalazłem się w Hanedzie (羽田).
MANIAK PRZYBYWA
Od drzwi samolotu do kontroli paszportowej i celnej prowadziły mnie przez lotnisko bardzo dobre dwujęzyczne oznaczenia. Zgubić się nie dało i całe szczęście.
Zanim dotarło się do kontroli paszportowej oraz celnej, należało wypełnić dwa druczki. Na pierwszym z nich pytano o cele podróży i dane osobowe, na drugim zaś o to czy nie wwożę do kraju czegoś, co podlega ocleniu. Następnie z tymi
kwitkami dość długo stałem wraz z innymi obcokrajowcami (m.in. sporą liczbą Chińczyków) w długiej kolejce do pierwszego z dwóch stanowisk do załatwienia formalności. Tuż przy końcu kolejki pojawiał się zabiegany funkcjonariusz, który, mówiąc łamanym angielsko-japońskim, pytał o liczbę współpodróżnych, a następnie kierował do takiego okienka, przy którym najszybciej dane osoby się obsłuży. Typowy japoński profesjonalizm i pełne szacunku podejście do klienta.
|
Nareszcie razem. Dobra, już kończę z melodramatem.
|
Przebrnąłem przez długą kolejkę i dotarłem do wyznaczonego przez funkcjonariusza stanowiska. Wręczyłem swój paszport oraz pierwszy z druczków. Następnie pobrano moje odciski palców i zrobiono zdjęcie, tak by „w razie czego” mieć wszystkie moje dane (wszelkie niecne plany trzeba więc było odłożyć na bok). Do paszportu wklejono ładną naklejkę i mogłem udać się dalej, do kontroli celnej. Tam dałem funkcjonariuszowi odpowiedni druczek i byłem wolny.
|
Tanabatowe drzewka.
|
Moja stopa oficjalnie przekroczyła japońską granicę i zostałem powitany przez moją Drugą Połówkę, której nie widziałem dobre dziesięć miesięcy. Szczegółów tego wzruszającego ponownego spotkania Wam jednak oszczędzę (bo to moja sprawa :P).
Zanim opuściłem lotnisko, poczekałem wraz z ukochaną osobą do rana, ponieważ do Japonii dotarłem przed północą. W tym czasie troszkę porozmawialiśmy i zjedliśmy przekąski. Naszą uwagę zwróciły też przygotowane na święto Tanabata (七夕; Święto Gwiazd) specjalne drzewka, na których wiesza się życzenia, w nadziei, że się spełnią. Sami też takie wypisaliśmy — a co!
MANIAK W ZOO
Z rana, prosto (no, nie tak prosto, bo z przesiadkami) z Hanedy udaliśmy się do dzielnicy Ueno (上野), słynącej między innymi z przepięknego parku, muzeów oraz zajmującego powierzchnię 14 hektarów zoo. Kolejka po bilety do muzeów była dość duża, w związku z czym weszliśmy do parku, zobaczyliśmy ogród zoologiczny i spontanicznie zdecydowaliśmy się go odwiedzić. Za wstęp zapłaciliśmy nie w kasie, a w automacie — sprawnie, przyjemnie i w przeciwieństwie do muzeów, bez kolejki.
|
W drodze do zoo.
|
Oglądanie zwierząt trzeba było w jakiś logiczny sposób rozplanować, w związku z czym najpierw skonsultowaliśmy się z wręczoną nam mapką, a dopiero potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczęliśmy od bażantów i gołębi, by następnie popatrzeć na zmęczone życiem, śpiące pandy (na punkcie których Japończycy mają absolutnego bzika) oraz wielkie słonie.
|
Zmęczona życiem panda.
|
Podziw nad zwierzakami na chwilę przerwał widok osobliwego tajskiego pawilonu, a później kontynuowaliśmy wycieczkę, zachwycając się pływającymi wydrami oraz przepięknymi sowami, jastrzębiami i orłami; podziwiając dostojnego tygrysa; patrząc na mniej dostojne gibony i goryle oraz przechodząc przez kolejną ptaszarnię. Po długim spacerze nadszedł czas na mały odpoczynek, przy którym towarzyszyły nam wielkie, czarne kruczyska.
|
Ogromne kruczyska — te akurat na wolności.
|
Nabrawszy sił ruszyliśmy w dalszą drogę, mijając przypominające lisy cyjony, oglądając nietoperze czy wreszcie obserwując znudzonego, chodzącego w kółko niedźwiedzia. I w ten sposób dotarliśmy do miejsca z fokami, które urządzały sobie zawody w pływaniu oraz z niedźwiedziem polarnym, któremu było tak gorąco, że co chwilę zanurzał się w wodzie.
|
Biedny niedźwiedź polarny…
|
Część wschodnia zoo była już niemal za nami. Zostały jedynie pocieszne makaki japońskie, tapiry, kapibary i emu, które minęliśmy w drodze do części zachodniej oraz wiewiórki, pieski preriowe i japońskie ptaszki, które zostawiliśmy na później.
Do zachodniego ogrodu prowadził tzw. most Ezopa, leniwi mogli też skorzystać z kolejki jednotorowej. A że my leniwi nie jesteśmy, przeszliśmy rzeczonym mostem, trafiając przy okazji na kącik z płaskorzeźbami, na środku którego postawiono automat z piciem. A Japończycy automaty wręcz uwielbiają.
|
Bardzo zmęczony makak japoński.
|
W zachodniej części mogliśmy podziwiać pingwiny, kangury, mrówkojady i małe ssaki (w tym prześliczne myszki oraz surykatki). Dalej były klasyczne zebry, hipopotamy, nosorożce i żyrafy, aż w końcu dotarliśmy do głównej atrakcji — węży (oraz krokodyli, żab i żółwi, ale te już były atrakcją, umówmy się, mniejszą).
|
Obrazek, który mnie rozczulił.
Żaby atakują węża, a wąż ma to gdzieś (co potwierdza jego mina).
|
Węże, jakie spotkaliśmy, były wręcz przepiękne, a największą uwagę przykuł tzw. wąż liścionosy (po japońsku zwany mniej wdzięcznie:
tengu kinobori hebi テングキノボリヘビ, czyli wspinający się na drzewa wąż-tengu — tengu to, mówiąc w skrócie, rodzaj demona z długim nosem).
|
Wąż liścionosy, śliczny.
|
Miny trochę nam zrzedły, kiedy weszliśmy obejrzeć tzw. aj-aje czy też palczaki madagaskarskie — szkaradne i w ogóle nieładne. No ale nie można mieć wszystkiego.
Nadszedł czas na powrót, który umiliły nam widoki lemurów, pand czerwonych oraz wspomnianych wcześniej wiewiórek, piesków preriowych i japońskich ptaszków. Zoo zaliczone, można było spokojnie wejść do metra i pojechać do Jimbōchō (神保町) — dzielnicy, w której znajdował się mój hotel.
|
Ależ pięknie się uśmiecha!
|
Jimbōchō, nazwane tak od siedemnastowiecznego daimyō (大名, czyli pana feudalnego), Jimbō Nagaharu (神保長治) słynie w Tokio jako dzielnica antykwariatów i wydawnictw. Rzeczywiście, tuż po wyjściu ze stacji metra można było zobaczyć mnóstwo sklepików, sprzedających stare książki. Klimat tworzyło to niesamowity.
MANIAK W SHIBUYI
Kolejne dwa dni spędziłem w Shibuyi (渋谷), okręgu specjalnym Tokio, w centrum którego znajduje się słynna dzielnica handlowo-rozrywkowa, także nazywana Shibuyą. To jednocześnie chyba najbardziej znane miejsce w Tokio, bardzo często pojawiające się z różnych względów w popkulturze.
|
Pod pomnikiem Hachikō.
|
Pierwszym punktem, jakie wraz z Drugą Połówką odwiedziłem, był pomnik psa Hachikō (ハチ公), bardzo popularne miejsce spotkań (coś w stylu toruńskiego pomnika Kopernika). Z pomnikiem tym wiąże się dość wzruszająca historia.
Hachikō był psem rasy akita, którego w 1924 roku przygarnął naukowiec, wykładający na Uniwersytecie Tokijskim, niejaki Ueno Hidesaburō (上野英三郎). Bardzo szybko stali się nierozłączni i każdego dnia, gdy Ueno wyruszał do pracy, wierny Hachikō odprowadzał go do stacji w Shibuyi i czekał, aż jego pan wróci. Los sprawił jednak, że pewnego dnia nie powrócił, ponieważ zmarł w pracy wskutek wylewu. Pies, nie potrafiąc zrozumieć sytuacji, codziennie przychodził na stację, zawsze w momencie przybycia pociągu, wypatrując Ueno. Wkrótce o wierności Hachikō dowiedziała się cała Japonia, a w 1934 roku postawiono mu w Shibuyi pomnik. Pomnik ten następnie przetopiono podczas wojny i odbudowano dopiero w 1948 roku. Postać Hachikō pojawiła się w kilku filmach i książkach, a w popkulturze bardzo często się do niej nawiązuje.
|
Skrzyżowanie w Shibuyi.
|
Niedaleko od pomnika znajduje się kolejne znane miejsce — wielkie, rozbudowane skrzyżowanie, przez które na raz średnio przechodzi nawet ponad tysiąc osób. Jest więc tam niezwykle tłoczno, co dodatkowo podkreśla fakt, że tokijczycy nie patrzą pod nogi. Ani przed siebie. Ani na boki. Głównie zajęci są ekranem telefonu komórkowego, tudzież własnymi myślami. Aż dziwne, że wpadają tylko na nieuważnych obcokrajowców.
Po przejściu przez skrzyżowanie, kolejnym przystankiem były tzw.
purikury (プリクラ, od プリント倶楽部 — print club), czyli budki, w których można zrobić sobie zdjęcia, a następnie je samodzielnie ozdobić. Purikury znajdowały się w salonie gier, w którym aż roiło się od wszelakiej maści automatów. Co ciekawe, do środka takiej budki mogą wejść kobieta i mężczyzna lub dwie kobiety, ale już dwóch mężczyzn nie — ciekawe dlaczego… Sama procedura uzyskania zdjęć jest dość prosta. Najpierw wybiera się zestaw teł, następnie pozuje na tzw.
green screenie zgodnie z wytycznymi na ekranie, a później przechodzi do etapu
obróbki powstałych zdjęć. Na końcu można wysłać je na maila (ale tylko na takim serwerze, na jakim przewidziały osoby odpowiedzialne za daną purikurę, o gmailu można było pomarzyć), zgrać na telefon (ale taka opcja działa tylko z odpowiednią aplikacją) i oczywiście wydrukować efekt na podłużnym pasku. Bardzo przyjemna zabawa.
|
Okonomiyaki — bardzo dobre, choć może nie wygląda.
|
Następnie przyszła pora na spróbowanie pierwszej japońskiej potrawy z prawdziwego zdarzenia. Wybór padł na tzw.
okonomiyaki (お好み焼き), czyli dosłownie „smażone to co lubisz”. Odmiana, której spróbowałem, składała się z kurczaka, szczypiorku, sałaty, jajka i specjalnego sosu. Kelner podał wszystkie te składniki w misce. Należało je dokładnie wymieszać, a następnie równo ułożyć na cienko nasmarowanej olejem podgrzewanej płycie na środku stolika. Po usmażeniu powstało coś w rodzaju omleto-pizzy — bardzo pysznej, choć może niezbyt apetycznie wyglądającej. Całość można było polać specjalnym sosem, ozdobić majonezem lub posypać skrawkami tuńczyka bonito, tzw.
katsuobushi (鰹節). A do tego, jak w każdej japońskiej restauracji, przysługiwała darmowa woda, którą kelner z radością co jakiś czas dolewał.
|
Mangi w Animacie. Tyle dobra!
|
Posileni ruszyliśmy w dalszą drogę po Shibuyi, by zatrzymać się w sklepie o nazwie Animate — istnym raju dla fanów mangi i anime. Czego tam nie było! Mangi, lekkie powieści (czyli
light novel), anime, gry, gadżety! Mnóstwo dóbr ułożonych na półeczkach i stoiskach. Jeśli wybieracie się do Tokio i jesteście fanami japońskiej popkultury, to jest to miejsce dla Was. Moje oczy chciały stamtąd dosłownie wszystko.
|
W mundurze chōsaheidan z mangi „Shingeki no kyojin”
Tylko przymierzam, niestety.
|
Po napawaniu się tym wszystkim nadszedł czas na kolejną rozrywkę — karaoke. Trzeba przy tym od razu powiedzieć, że działa ono trochę inaczej niż w Polsce czy na zachodzie. Nie jest to bar, w którym śpiewa się przy innych, nieznanych sobie ludziach. Wręcz przeciwnie. Do dyspozycji ma się prywatny pokoik, który wynająć można na co najmniej pół godziny, a do tego należy zamówić jakieś picie. I w ten sposób można na karaoke zabrać ze sobą tylko i wyłącznie własne towarzystwo, przy którym bez skrępowania można
wyć do mikrofonu. A wybór piosenek jest ogromny. Są nie tylko utwory japońskie, ale też mnóstwo angielskich czy nawet koreańskich. Świetna frajda!
|
Tak wygląda japońskie karaoke.
|
Dzień dobiegał już niemal końca i ostatnim punktem do odhaczenia był kolejny mangowy sklep — Mandarake. Można w nim kupić używane mangi czy anime; niemalże nowe, z różnych powodów odsprzedane figurki i gadżety oraz tzw.
dōjinshi (同人誌), czyli mangi tworzone przez fanów-amatorów, często oparte na znanej marce. Oglądania też było co nie miara, bo naprawdę mnóstwo tam ciekawych rzeczy, choćby dość osobliwy crossover pomiędzy „Person of Interest” a „Zagubionymi”. Czego to fani nie wymyślą…
|
Rāmen — taki pyszny!
|
Kolejny dzień zaczął się od pyszności. I to dosłownie. Potrawa, jaką zjadłem w towarzystwie Drugiej Połówki w menu figurowała jako
oishii rāmen (おいしいラーメン), czyli po naszemu „pyszne kluski”. I rzeczywiście, była to naprawdę smaczna zupa. Taką mógłbym zjadać codziennie.
Następnie poszliśmy razem do sklepu o nazwie Tōkyū Hands, czyli wielkiego domu towarowego z artykułami hobbystycznymi, domowymi i papierniczymi. Szczególne wrażenie wewnątrz robią liczne etui na telefony (a raczej wyłącznie na iPhone’y), magnesy-atrapy w kształcie sushi czy innych potraw oraz stoiska z grami planszowymi. Jest co pooglądać, a poza tym to świetne miejsce do nabycia pamiątek.
|
Takie atrapy można kupić w Tōkyū Hands.
Albo zobaczyć na wystawkach wielu restauracji (poza iPhone’em, oczywiście).
|
Kolejny sklep w Shibuyi wprost skradł moje serce. Village/Vanguard, bo o nim mowa, reklamowany jest hasłem „exciting book store”, czyli „ekscytująca księgarnia”. Ale to coś o wiele więcej. Znaleźć tu można oczywiście liczne książki, mangi czy nawet japońskie tłumaczenia zachodnich komiksów (chociaż za miękką oprawę wychodzi drożej niż u nas), ale są też pluszaki, gadżety, wymyślne pałeczki, trochę elektroniki (np. słuchawki lub klawiatury) itd. Tu już nie mogłem wytrzymać i postanowiłem wydać pieniądze na mangową adaptację pierwszego odcinka „Sherlocka”. Musiałem. Ale to nie był koniec wydatków, bo na horyzoncie pojawiło się następne miejsce.
|
Sherlockowy szał ogarnął też Japonię.
|
Book Off to duża sieć sklepów, w których sprzedawane są używane książki. I właśnie tam zawędrowaliśmy następnie, polując na dwie powieści, na które od dawna ostrzyliśmy pazurki: „Another” oraz „Shin Sekai Yori”. Misja zakończyła się sukcesem. Będzie co recenzować.
|
Tyle książek!
|
Przy okazji muszę też wspomnieć o niezwykłej uprzejmości i szacunku z jakimi pracownicy sklepów, restauracji czy kawiarni, odnoszą się do klientów. W Book Off byliśmy któregoś dnia raz jeszcze, szukając tym razem książek związanych z planowanymi pracami magisterskimi. Jedną z nich bardzo ciężko było nam znaleźć, więc o pomoc poprosiliśmy jedną z pracownic. Tytuł, autora (właściwie redaktora, bo to praca zbiorowa) oraz wydawnictwo mieliśmy zapisane na małej karteczce, którą jej wręczyliśmy. Pani książkę znalazła, ale wydaną przez inną firmę. I choć powiedzieliśmy, że taka może jak najbardziej być, ta nadal szukała dokładnie tej wersji, jaką miała podaną na karteczce, a na koniec jeszcze przeprosiła, że nie może jej znaleźć. U nas pewnie skończyłoby się na zwykłym „nie ma”.
MANIAK W ASAKUSIE
Kolejny, czwarty mój dzień w Japonii, przeznaczony był na zwiedzanie. Zwiedzanie nie byle czego, bo jednej z najstarszych tokijskich świątyń buddyjskich, zwanej Sensōji (浅草寺). Mieści się ona w dzielnicy Asakusa (浅草 — zwróćcie uwagę, że to te same znaki).
|
Straganiki i stoiska.
|
Droga do głównego budynku świątynnego (tzw.
hondō, 本堂) usiana była licznymi kramikami i stoiskami, w których można było kupić pamiątki, a także coś do jedzenia. Biznes kwitł, a jakże. Na końcu tej uliczki znajdowała się zaś brama, prowadząca do centralnej części całego kompleksu.
|
Omikuji.
|
Zanim jednak weszliśmy do
hondō, postanowiliśmy pobawić się w
omikuji (おみくじ), czyli wróżby. Całość jest bardzo prosta. Najpierw należy złożyć pieniężną ofiarę, następnie potrząsa się czymś w rodzaju pudełka, z którego ostatecznie wypada patyczek z napisanym numerem. Numeru tego szuka się następnie przy będących obok szufladkach, otwiera tę właściwą i zabiera wróżbę. Głupotka, ale to dość specyficzna rzecz, więc warto wziąć ją na pamiątkę.
|
Piękny ołtarz.
|
Przed wejściem do
hondō należy złożyć drobną ofiarę pieniężną (wrzuca się monety pięcio– lub pięćdziesięciojenowe, takie, które mają pośrodku dziurki), ukłonić się i dwukrotnie klasnąć w ręce. Sama świątynia jest zaś niesamowita. Wnętrze jest przepiękne, zdobiony ołtarz robi ogromne wrażenie, a malunki na suficie są naprawdę fantastyczne. Magiczna atmosfera towarzyszy do samego końca.
|
Obrzeża świątyni.
|
Po zwiedzeniu świątyni przyszedł czas na drobne przyjemności. Zjedliśmy więc pieczone banany w słodkiej polewie i tzw.
takoyaki (たこ焼き), czyli pieczone kulki ciasta z kawałkami ośmiornicy w środku (brzmi może niezbyt apetycznie i sam miałem pewne opory przed spróbowaniem, ale jest naprawdę pyszne — poza tym, że lubi spadać z wykałaczki, na którą się je nabija).
Ostatni punkt to mały park rozrywki, w którym przejechaliśmy się zadziwiająco szybką kolejką, zajrzeliśmy do
bikkuri house (びっくりハウス), czyli obracającego się dookoła domu dziwów oraz
ghost kan (ゴースト館), nawiedzonego domu (który trochę zawiódł, bo był to po prostu salon, w którym nakładało się słuchawki i słuchało niepokojących dźwięków). Następnie usiedliśmy nad przepływającą przez Tokio rzeką Sumidą (隅田川) i tak czwarty dzień w Japonii dobiegł końca.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.