Po Ueno, Shibuyi i Sensōji przyszedł czas na atrakcję historyczną — Edo jō (江戸城), czyli zamek Edo. Wielki kompleks umiejscowiony jest w okręgu specjalnym Chiyoda (千代田) i składa się z kilku części, w tym tzw. Ni no maru (二の丸), w której znajdują się posterunki wojowników oraz przepiękny ogród i tzw. Hon no maru (本の丸), czyli głównej części z kolejnym ogrodem oraz zabudową. Zamek powstał jeszcze w XV wieku, następnie został przejęty przez sioguna Tokugawę Ieyasu (徳川家康), a po upadku siogunatu na jego terenie powstał też pałac cesarski.
|
Ōte mon, czyli wejście na teren zamku.
|
Na teren zamku wejść można było przez Ōte mon (大手門), czyli dosłownie: „Bramę Wielkiej Dłoni”, a mniej dosłownie: po prostu „Bramę Główną”. Brama ta wielokrotnie ulegała zniszczeniu, a obecną wersję odbudowano w 1968 roku — stosunkowo niedawno.
Po wejściu przez Ōte mon, po prawej stronie można było zobaczyć zdobiącą stojący tam kiedyś budynek przeznaczony do magazynowania oraz celów obronnych… orkę (która w angielskim tłumaczeniu dla turystów została delfinem, a ogólnie wyglądała jak zmutowany karp).
|
Ponoć orka…
|
Kilka kroków dalej sympatyczni panowie z budki dali nam (mojej Połówce i mnie) darmowe bilety (tabliczki, które po zakończeniu zwiedzania należało oddać z powrotem) i mogliśmy rozpocząć właściwe zwiedzanie.
Pierwszy naszym oczom ukazał się Dōshin bansho (同心番所), czyli jeden z trzech zachowanych do dziś posterunków, w którym przydzieleni do tego wojownicy strzegli zamku.
|
Dōshin bansho.
|
Kolejny na drodze był drugi z posterunków, zwany Hyakunin bansho (百人番所), czyli posterunek stu ludzi. Stu wojowników z czterech linii rodu Tokugawa strzegło tutaj przejścia do głównej części zamku — stąd nazwa. Zdjęcie tego do końca nie oddaje, ale jest naprawdę długi.
|
Hyakunin bansho — niestety nie mieści się w kadrze.
|
Dalej droga rozwidlała się w kilku kierunkach. Można było od razu przejść do głównej części kompleksu, lub kontynuować zwiedzanie Ni no maru. A że znajdował się tam jeszcze ogród, to grzechem byłoby go nie zobaczyć.
W drodze do ogrodu podziwiać można było fosę oraz mury zbudowane z masywnych kamieni. Następnie należało zboczyć w prawo i przejść przez mały lasek. I wtedy oczom ukazywał się przepiękny widok: bujne, zielone drzewa; mnóstwo kwitnących kwiatów, stawik pełen kolorowych karpi czy nawet mały wodospad. Można by tam stać (bo o ławkach w tamtej części nikt nie pomyślał) i podziwiać godzinami.
|
Część ogrodu — prawda, że w nim prześlicznie?
|
W głębi ogrodu znajdował się pawilon herbaciany, zwany Suwa no chaya (諏訪の茶屋) — skryty wśród drzew, znad których wyrastały olbrzymie budynki z ulic, otaczających teren zamku.
Pierwotnie pawilon znajdował się w innej części kompleksu i przeniesiono go do ogrodu później. Bardzo ładny budynek.
|
Suwa no chaya.
|
Dalsza droga, wśród kolejnych drzew (w tym palm), a potem znów wzdłuż fosy i murów, wiodła do głównej części zamku, czyli Hon no maru. Kiedy już do niej dotarliśmy, to, ponieważ długo byliśmy już na nogach, na sam początek ruszyliśmy w misję o kryptonimie: „znaleźć ławkę”. Nie było to łatwe, wszak Japończycy takich ustrojstw jak ławki nie potrzebują (bycie ciągle w biegu i te sprawy).
Po krótkiej regeneracji sił obejrzeliśmy pobliską kamienną piwniczkę, co do przeznaczenia której, tak naprawdę nikt nie jest pewien. Być może było to tajemne przejście, być może skarbiec, a może po prostu magazyn.
|
Kamienna piwniczka z bliska.
|
Przyjrzeliśmy się piwniczce, wróciliśmy do centrum Hon no maru i doszliśmy do miejsca, gdzie niegdyś stał tzw. Tenshudai (天守台) — obiekt, któremu, gdyby porównać go do zachodnich budynków, najbliżej do donżonu. Jego budowa rozpoczęła się w 1607 roku, za panowania sioguna Tokugawy Hidetady (徳川秀忠) i została zakończona trzydzieści jeden lat później. Konstrukcja mierzyła 58 metrów. Niestety, nie postała tam długo, ponieważ w 1657 roku, czyli dziewiętnaście lat po ukończeniu, spłonęła i nigdy nie została odbudowana.
|
Dziś tam, gdzie stał Tenshudai,
można podziwiać… samotną sosnę.
|
Kolejną atrakcją w Hon no maru był Fujimi tamon (富士見多聞) — budynek na szczycie murów obronnych, w którym składowano broń oraz z którego można było w razie czego ostrzelać nacierającego wroga.
|
Fujimi tamon.
|
Po drodze można też było znaleźć teren, gdzie niegdyś znajdował się Matsu no ōrōka (松の大廊下), a więc miejsce bardzo ważne pod względem historycznym. To tam Asano Naganori (浅野長矩) zaatakował Kirę Yoshinakę (吉良義央), co dało początek słynnemu incydentowi z 47 rōninami, którzy pomścili później zmuszonego do seppuku Naganoriego.
|
Niepozorne miejsce,
w którym kiedyś stał korytarz Matsu no ōrōka
|
Kolejnym przystankiem w Edo jō była Fujimi yagura (富士見櫓) — budynek, który służył zarówno do celów obronnych, jak i do magazynowania. To jedyna trzykondygnacyjna
yagura, jaka znajduje się na terenie zamku. Niegdyś było stamtąd widać górę Fuji (stąd też przedrostek „Fujimi” w nazwie), dziś jednak zasłaniają ją drapacze chmur.
|
Fujimi yagura.
|
Stamtąd pozostało już niewiele do roboty. Przeszliśmy przez drugi ogród (o wiele mniej imponujący, niż ten wcześniejszy), wspięliśmy się do punktu widokowego, a potem, podziwiając rośliny, powoli wracaliśmy do Ni no maru, a co za tym idzie, do wyjścia. Z rzeczy, których jeszcze nie widzieliśmy, został tylko trzeci z zachowanych posterunków — tzw. Ōbansho (大番所), czyli wielki posterunek. To była ostatnia z kontrolnych stacji i służyli tu wojownicy najwyższej rangi.
|
Ōbansho.
|
Zamek Edo zaliczony, czas najwyższy na posiłek, czyli… błąkanie się po Chiyodzie w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca i trafianie na kolejne zabytki — tak to się robi.
A tak na poważnie — niemożność znalezienia interesującej nas knajpki miała naprawdę dobre strony, bo udało nam się zobaczyć poniższy mały chramik, poświęcony Inariemu (稲荷), bóstwu płodności, ryżu, herbaty, sake i lisów.
|
Chramik Inariego wraz z lisimi posłańcami.
|
Udało nam się też przez przypadek trafić do Hirakawa Tenmangū (平川天満宮), czyli chramu poświęconego Tenjinowi (天神) — niegdyś bóstwu klęsk żywiołowych, obecnie patronowi nauki. Nie był to może chram szczególnie imponujący, ale i tak ciekawy, ze względu na bardziej kameralną atmosferę. Można w nim było zobaczyć choćby posążki leżących krów, które symbolizują Tenjina, tanabatowe drzewa oraz imponującą część główną.
|
Główna część Hirakawa Tenmangū.
|
No, ale żarty się skończyły i trzeba było naprawdę się posilić. W związku z tym udaliśmy się do dzielnicy, którą znaliśmy lepiej — Shibuyi. Tam odszukaliśmy jedną z restauracji sieci Sukiya i zamówiliśmy
gyūdon (牛丼). Potrawę tę można opisać następująco: to miska ryżu, na którym ułożono kawałki wołowiny i dodatki — w moim przypadku szczypiorek i żółtko. Naprawdę pyszne! Do tego przysługiwała nam darmowa, chłodna herbata zbożowa — ta akurat mniej smaczna.
|
Smakuje jeszcze lepiej, niż wygląda.
|
Na koniec jeszcze raz wstąpiliśmy do Book Off, o którym wspominałem już w
poprzedniej notce, żeby zaopatrzyć się w kolejne książki (tych nigdy za wiele) i w ten sposób dzień piąty w Japonii dobiegł końca.
MANIAK W HARAJUKU
Dzień szósty to pobyt w Harajuku (原宿) oraz zwiedzanie pobliskiego Meiji jingū (明治神宮). Ale od początku.
Nazwą Harajuku zwykło określać się teren w Shibuyi rozpościerający się od stacji metra także zwanej Harajuku, aż do tzw. Omotesandō. Miejsce słynie między innymi z licznych sklepów i straganików z ubraniami. Pierwszym punktem wizyty było jednak coś innego — budka z naleśnikami. Tak, tak — to brzmi trywialnie. Może i jest. Ale wyobraźcie sobie wystawę bardzo dokładnie przygotowanych atrap naleśników z różnymi nadzieniami, na przykład takim, o smaku truskawkowo-sernikowym. A potem pomyślcie, że po zamówieniu dostajecie dokładnie tak samo wyglądającą jak na wystawie, zwiniętą w rulon słodkość z kawałkami owoców i ciasta. Nie można nie spróbować.
|
Harajuku. Jakość kiepska, bo i taka też była pogoda.
|
Co się zaś tyczy harajukowych sklepików i straganików — można w nich znaleźć dosłownie wszystko. Od ubrań, przez biżuterię, po etui na telefony (oczywiście tylko na iPhone’y) i różne słodkości (jak np. malinowe M&M’s). Jeśli lubicie takie rzeczy, moglibyście tu spędzić mnóstwo czasu. A po obejrzeniu wszystkiego wpaść na przykład do McDonald’s, gdzie podczas Mundialu serwowano specjalnego, japońskiego burgera.
Po obejściu wszystkiego w Harajuku ruszyliśmy w kierunku głównej atrakcji dnia — poświęconemu cesarzowi Meiji i jego małżonce Shōken (昭憲) Meiji jingū. Droga do głównej części chramu wiodła przez las i zanim dotarliśmy na miejsce, czekało na nas kilka niespodzianek.
|
Pierwsze torii.
|
Na początku przeszliśmy przez pierwsze
torii (鳥居) czyli, mówiąc w dużym uproszczeniu, charakterystyczną
bramę, oddzielającą sfery: sacrum i profanum; a następnie, trzymając się wyznaczonego szlaku, dotarliśmy do miejsca, w którym ustawiono beczki sake oraz beczki wina. Mnóstwo alkoholu zostało tam złożone w ofierze czczonemu w chramie Meijiemu. Wino, dość niespodziewany trunek jak na chram, wzięło się tam stąd, że cesarz bardzo lubił wszystko, co zachodnie. Jak to ładnie ze strony Japończyków, że tak dbają o zmarłego.
|
Beczki sake dla cesarza Meijiego — bardzo kolorowe.
|
Tuż za beczkami ustawione było kolejne
torii, nazwane wielkim, czyli Ōtorii (大鳥居). Ma ponad 12 metrów wysokości i ponoć jest największym drewnianym
torii takiego typu w Japonii.
|
Ōtorii.
|
Po kilku kolejnych krokach znaleźliśmy się przed główną częścią chramu. Zanim się jednak do niej weszło, należało oczyścić się w miejscu zwanym
chōzuyą (手水舎). Całość takiego
rytuału jest bardzo prosta. Najpierw trzeba napełnić jeden ze znajdujących się w
chōzuyi czerpaków wodą, następnie część wylać na lewą rękę, część na prawą, potem znów część na lewą, by umyć nią usta. Pozostałą wodę należy wylać.
|
Chōzuya.
|
Wreszcie mogliśmy przejść do głównej części chramu i obejrzeć znajdujące się tam budynki, a także chwilę odpocząć.
|
Główna część chramu.
|
Ciekawą rzeczą były tzw.
ema (絵馬), czyli drewniane tabliczki, na których zapisuje się życzenie (zwykle prosi się o powodzenie na egzaminach, szczęście w małżeństwie, dzieci lub zdrowie) i wiesza w specjalnym miejscu, skąd, według wierzeń, zabiorą je później sintoistyczne bóstwa. W Meiji jingū mnóstwo było takich spisanych przez obcokrajowców. Sami też jedną nabyliśmy, wypełniliśmy i powiesiliśmy, jako ślad naszej obecności.
|
Ema — tabliczki z życzeniami.
|
Nadszedł czas na powrót do stacji metra i podróż do Shibuyi, żeby zjeść zasłużony obiad. Tym razem padło na chyba najbardziej kojarzoną z Japonią potrawę —
sushi (寿司).
Po wejściu do restauracji obsługa wskazała nam właściwe miejsca, a następnie mogliśmy przystąpić do składania zamówień… przy użyciu dotykowych ekranów. Na raz można zamówić trzy porcje (zwykle po 108 jenów każda), które później przyjeżdżają na specjalnej szynie tuż pod nos klienta. Prawda, że wymyślne? Do tego każdemu przysługiwała darmowa zielona herbata, która idealnie do sushi pasuje, lub woda. A samo jedzonko, w różnych wariantach, było bardzo smaczne.
|
Nigiri zushi (握り寿司)
z grillowanym łososiem (po lewej) i tuńczykiem (po prawej).
|
MANIAK W AKIHABARZE
Jak najlepiej rozpocząć dzień w Akihabarze (秋葉原) — tokijskim raju dla maniaków popkultury i elektorniki? Oczywiście od niezdrowego jedzenia. Nawet jeśli nie lubicie tego typu przekąsek, to jeśli będziecie kiedyś mieli okazję, musicie wpaść do Becker’s i spróbować ich burgerów — bardzo smacznych i wysokiej jakości.
Ale nie o jedzeniu (na razie), tylko o Akihabarze — dzielnicy w okręgu specjalnym Chiyoda. Jeśli będziecie w Tokio i jesteście fanami nie tylko mangi i anime, ale też zachodniej popkultury (a zakładam, że inaczej nie gościlibyście u mnie na blogu) albo nowinek elektronicznych, to nie możecie się tam nie wybrać. Choćby po to żeby popatrzeć przez witryny, czyli pouprawiać tzw.
window shopping.
Pierwsze duże
zakupy przez szybę zaczęły się w jednym z budynków, w których pełno sklepów z gadżetami i figurkami — zabijcie mnie, ale nie mogę sobie przypomnieć jego nazwy. W każdym razie, czego tam nie było! Postaci z „Shingeki no kyojin” (『進撃の巨人』), „Dragon Balla”; podobizny Bruce’a Lee, Godzilla, przeróżni bohaterowie filmów i gier! Było co oglądać, zwłaszcza, że wykonanie poszczególnych figurek było naprawdę solidne.
|
Figurki z „Dragon Balla”
|
Następny na drodze był Laox — bardzo duży, wielopiętrowy sklep z elektroniką i pamiątkami. I choć w gruncie rzeczy było tam sporo ciekawych rzeczy, to jakoś żadne nie potrafiły przykuć uwagi na tyle, by się na nie rzucić. Ewentualnie były poza możliwościami finansowymi.
Laox odwiedzony, przechodzimy do konkretów, czyli kolejnego Animate’a.
|
Wejście do Animate’a.
|
Pamiętacie jeszcze, jak pisałem o tym, który znajduje się w Shibuyi? To wyobraźcie sobie, że dostajecie nie jedno, ale aż kilka pięter zapełnionych mangami, anime i gadżetami, a wszystko poukładane tematycznie — tak, by każdy odnalazł coś dla siebie. A jak się jest pod takim obstrzałem (serio, nie można się napatrzeć), to w końcu nerwy puszczają, a ręka sięga po portfel. I w ten sposób, do naszej wspólnej mangowej kolekcji trafiły dwa tomiki oparte na anime „
Nagi no asu kara”. Po kolejne trzeba będzie kiedyś wrócić.
|
Regały z najpopularniejszymi mangami.
|
Od takiego patrzenia, chodzenia i dodatkowego czynnika o nazwie: „upał” dość szybko chce się jeść (Jakie burgery? O niczym nie wiem…) A niewiele jest rzeczy lepszych od
tendonu (天丼), czyli miski ryżu, na którym ułożono warzywa, krewetkę i kawałek kałamarnicy w
tempurze (天麩羅) — specjalnie przygotowanym cieście. Muszę się Wam przyznać, że jestem bardzo wybredny i do owoców morza mam mieszane uczucia, ale przemogłem się, spróbowałem, a jak już zjadłem, to chciałem dokładkę.
|
Tendon, a obok zupa — mniej smaczna.
|
Na tym posiłku oczywiście podróż po Akihabarze się nie skończyła. Po zjedzeniu poszliśmy do Don Quijote — wielopiętrowego sklepu z tanimi rzeczami, w którym obłowiliśmy się w słodycze i pooglądaliśmy głupotki.
Na sam koniec, kiedy już szliśmy w stronę stacji metra, zauważyliśmy budynek, w którym sprzedawano figurki Kotobukiyi — jednej z najlepszych japońskich firm, która się tym zajmuje. Kolejna odsłona
zakupów przez szybę? A jakże.
|
Figurki z „Gwiezdnych Wojen”.
|
Pierwsze piętra to głównie postaci z popularnych lub mniej mang i anime (sporo z wciąż popularnego w Japonii „Shingeki no kyojin”), ale następne to już popkultura zachodnia. Były więc postaci i z „Gwiezdnych Wojen”, i z Marvela, i z DC i z różnych innych komiksów/filmów/gier. Przy czym moje serce skradł zestaw figurek z DC New 52.
|
DC New 52 oraz Ame-Comi Girls na tyłach.
|
I na tym koniec Akihabary. Kiedy już będę sławny i bogaty (kiedyś chyba tak, co?) wrócę tam i kupię wszystko, na co będę mieć ochotę. O.
MANIAK W YASUKUNI JINJA
Ósmego dnia zwiedzanie zmuszeni byliśmy z różnych powodów odłożyć na porę popołudniową. A zanim w ogóle ruszyliśmy zobaczyć kolejne tokijskie zabytki, wstąpiliśmy znów do Sukiyi, co by mieć więcej siły na oglądanie. Żeby nie jeść znów tego samego, zamiast
gyūdonu, skusiłem się na potrawę nazwaną
sumibi shiodare yakitori don (炭火塩だれやきとり丼). Zasada taka sama, jak przy wszystkich
donach — miska wypełniona ryżem, a na wierzchu dodatki — tutaj szczypiorek i grillowany kurczak. Pyszne, sycące i tanie.
|
Sumibi shiodare yakitori don. Mniam.
|
Z Sukiyi w Jimbōchō ruszyliśmy piechotą do Yasukuni Jinja (靖国神社) — bardzo kontrowersyjnego chramu sintoistycznego, poświęconego zmarłym w służbie Japonii, w tym… zbrodniarzom wojennym.
Wejście na teren chramu oczywiście znajduje się za olbrzymim torii, strzeżonym przez kamiennych komainu (狛犬) — istoty, będące czymś pomiędzy lwem a psem.
|
Jeden z komainu.
|
Zanim doszliśmy od pierwszego
torii do głównej części chramu, musieliśmy przebyć dość daleką drogę. Na szczęście nie była ona pozbawiona atrakcji. Wzdłuż przejścia ustawione było mnóstwo lampionów, które przygotowano na tzw. Mitama matsuri (御霊祭り). Festiwal o tej nazwie, poświęcony zmarłym przodkom, odbywa się co roku od 13 do 16 lipca i napiszę o nim kilka słów w ostatniej notce o moim pobycie w Japonii.
|
Duże instalacje z lampionami w przygotowaniu do festiwalu.
|
Przed wejściem do części głównej oczywiście należało się oczyścić w
chōzuyi. Można też było spojrzeć na kolorowe beczki sake, a potem podziwiać japońską architekturę — kontrowersyjna czy nie, Yasukini jinja jest naprawdę bardzo ładna.
|
Yasukuni jinja w całej okazałości.
|
Bardzo interesującą rzeczą w Yasukuni jinja były pomniki zwierząt. Okazuje się, że oddaje się tam cześć nie tylko ludziom, którzy zginęli w służbie Japonii, ale także ich czworo– lub dwunożnym towarzyszom. Z trzech pomników, poświęconym psom, koniom i gołębiom pocztowym, najbardziej rozczulił mnie ten ostatni.
|
Pomnik, poświęcony gołębiom pocztowym.
|
Teren chramu był dość rozległy. Oprócz robiącej wrażenie zabudowy, znalazło się też tam miejsce na urzekający stawik. Wszystko takie ładne, że nie zdołaliśmy się zorientować, kiedy zaczęło się ściemniać. A trzeba Wam wiedzieć, że po zmroku chramy są zamykane.
|
Stawik na tyłach chramu.
|
Omal nie zostaliśmy uwięzieni w środku, ale w takich sytuacjach przydaje się
nieazjatycki wygląd. Biednych, zagubionych obcokrajowców potraktowano łagodnie i z uśmiechem zakłopotania wypuszczono na zewnątrz. Uff.
|
Wrota zamknięte.
|
MANIAK KOŃCZY
I to tyle na dziś. Kolejna relacja pojawi się najpewniej w okolicach niedzieli, a w niej m.in. coś dla fanów Disneya.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.