Znacie już przebieg dwóch trzecich mojego pobytu w Tokio (a jeśli nie, to szybciutko nadróbcie to tutaj i tutaj), czas więc na ostatnią relację z Japonii. Pasy zapięte? To w takim razie najpierw ruszamy do Disneylandu.
MANIAK W DISNEYLANDZIE
Znajdujący się pod Tokio Disney Resort tak naprawdę składa się z dwóch parków rozrywki: Disneylandu oraz DisneySea. Ten drugi moja Połówka już odwiedziła, a ja chciałem postawić na coś tradycyjnego, więc wybraliśmy się do Disneylandu.
Japoński park to pierwszy, jaki został zbudowany poza USA. Konstrukcją przypomina ten oryginalny, w Anaheim i składa się z siedmiu części: World Bazaar, Adventureland, Westernland, Critter Country, Fantasyland, Toontown oraz Tomorrowland. W centrum znajduje się zaś zamek Kopciuszka.
Widok na zamek Kopciuszka.
Przy niektórych atrakcjach w tokijskim Disneylandzie obowiązuje tzw. Fastpass, czyli możliwość wejścia poza kolejką. W tym celu należy włożyć swój bilet do stojących w pobliżu danych atrakcji urządzeń, a następnie odebrać przepustkę, na której wyszczególniono, o której dokładnie można skorzystać z Fastpassa i kiedy można wyrobić sobie kolejny. Bardzo dobry pomysł, dzięki któremu można zaoszczędzić sporo czasu. Dlatego na samym początku wyrobiliśmy szybką przepustkę na kolejkę Big Thunder Mountain (o której za moment) i w oczekiwaniu na odpowiednią porę, żeby jej użyć, poszliśmy do części Fantasyland, by pozwiedzać Nawiedzoną Rezydencję.
Nawiedzona Rezydencja.
Nawiedzona Rezydencja, czyli The Haunted Mansion, to bardzo pomysłowa atrakcja. Całość rozpoczyna się od niepokojącego wprowadzenia w fabułę. Następnie przechodzi się przez ciasne korytarze, by w końcu wsiąść do kolejki i oglądać czyhające na każdym kroku duchy i potwory. Czasami bywa strasznie, ale jest też zwyczajnie… pięknie, zwłaszcza, gdy wykorzystywane są iluzje.
Po przejażdżce w rezydencji zostało nam jeszcze trochę czasu, zanim Fastpass miał zacząć działać, więc przeszliśmy się, by się rozejrzeć i rozplanować kolejne ruchy. Popatrzyliśmy trochę na część Toontown (inspirowaną klasycznymi kreskówkami Disneya i filmem „Kto wrobił królika Rogera?”), a także zdążyliśmy jeszcze aktywować drugi Fastpass, na przejażdżkę w Space Mountain.
Domek Chipa i Dale’a.
No, ale nadeszła pora, żeby wsiąść do kolejki górskiej o nazwie Big Thunder Mountain. Duże wzniesienia, strome spadki i gwałtowne zakręty, a wszystko to w „opuszczonej kopalni złota, w której zaczęły się dziać dziwne rzeczy”. Zdecydowanie warto było wsiąść do „nawiedzonego pociągu” i ruszyć w tę szaloną podróż.
Po porządnej dawce adrenaliny przyszedł czas na coś spokojniejszego, a jak nic nadawała się mała przejażdżka w Snow White’s Adventures, czyli Przygodach Królewny Śnieżki. W rytm motywów muzycznych z pierwszej pełnometrażowej animacji Disneya, oglądaliśmy najważniejsze sceny z filmu, mijając odtwarzające je, starannie przygotowane, animowane kukły. Trzeba przyznać, że było nawet strasznie — duża część przejażdżki wiodła przez ciemny las, dość często pojawiała się też zła królowa w swej wiedźmiej formie.
„Snow White's Adventures” — tutaj już wieczorem.
Przygotowani na kolejną dawkę adrenaliny ruszyliśmy do Tomorrowland i Space Mountain, zahaczając po drodze o Critter Country i wyrabiając Fastpass na kolejną szaloną atrakcję, Splash Mountain.
Futurystyczna kolejka górska Space Mountain na pewno była ciekawa (a jej twórcy umiejętnie tworzyli atmosferę, umieszczając po drodze do środka mnóstwo możliwości rezygnacji), ale miała jeden poważny mankament — w niewielu miejscach było cokolwiek widać. Oczywiście zamysł jest zrozumiały — przejażdżka miała symulować lot po przestrzeni kosmicznej. Mimo wszystko, wolałbym jednak wiedzieć, w jakim układzie gwiezdnym się znajduję.
Kosmiczna Góra z zewnątrz.
Na kolejne dwie atrakcje wróciliśmy do Fantasyland i przelecieliśmy się statkiem z Piotrusiem Panem w Peter Pan’s Flight (naprawdę świetny pomysł, by obserwować miniaturowy Londyn oraz najważniejsze chwile z filmu z podwieszonej gondoli) oraz wyruszyliśmy w podróż z Pinokiem w atrakcji o nazwie Pinocchio’s Daring Journey. Miłe, spokojne przejażdżki, podczas których można było się odprężyć.
Lis i kot zapraszają.
Odprężyć można się też było podczas rejsu dookoła miniaturowego świata w atrakcji o nazwie It’s a Small World. Bardzo ładne dekoracje i kukiełki, symbolizujące największe państwa ze wszystkich kontynentów podziwiać można było z łódki, poruszającej się na umieszczonych pod płytką wodą szynach.
It’s a Small World.
Na drugą taką pływaną atrakcję, czyli Piratów z Karaibów, udaliśmy się do Adventureland, mijając po drodze imponującą paradę. Piraci są naprawdę niesamowici — pełne skarbów jaskinie, bitwy morskie, a nawet pirackie przybytki! Atmosfera jest przecudowna.
Obecnie do przejażdżki dodano sporo elementów z filmów (pojawiają się między innymi: Jack Sparrow, Barbossa oraz Davy Jones), ale trzeba pamiętać, że to właśnie na przejażdżce oparto serię z Johnym Deppem, a nie odwrotnie.
Parada, napotkana w drodze na piracką łajbę.
Wytwórnia Disneya niedawno nabyła Lucasfilm, więc nie zabrakło atrakcji z „Gwiezdnych Wojen” (choć jej pierwsza wersja powstała już dawniej, dzięki wcześniejszym ustaleniom pomiędzy Lucasem a Walt Disney Company). Star Tours to coś w rodzaju tzw. kina 4D — w salce, przypominającej wnętrze statku kosmicznego, ogląda się trójwymiarowy film, skoordynowany z symulatorem ruchu. Efekt jest niesamowity — jakby rzeczywiście leciało się statkiem i przechodziło w nadświetlną!
Star Tours
Wycieczka w kosmos za nami, więc przyszedł czas na zwiedzanie zamku Kopciuszka, w którym sceny z filmu przedstawiono w małych gablotkach za pomocą rożnych technik. Na koniec można też było zasiąść na tronie czy przymierzyć stopę do szklanego pantofelka.
Na tronie.
Po obejrzeniu zamku i zdobyciu tronu postanowiliśmy trochę postać w kolejce do Pooh’s Hunny Hunt, czyli Polowania na miód (czy też miud, żeby nawiązać do przekręconej ortografii) z Puchatkiem, a następnie ruszyć w przygodę po Stumilowym Lesie. Przejażdżka jest bardzo popularna (najszybciej skończyły się do niej Fastpassy), ale w gruncie rzeczy jakaś szczególnie ciekawa (poza tym, że świetnie zanimowana, pomysłowo zaprojektowana z zewnątrz i niewykorzystująca szyn) nie jest.
Wejście do puchatkowej atrakcji.
Zostało już niedużo czasu do Splash Mountain. Żeby go jakoś wypełnić, wsiedliśmy do rakiet Starjets i trochę popatrzyliśmy na Disneyland z góry. W sam raz dla kogoś, kto nie lubi dużych wysokości (czyt. mnie).
Starjets.
No i wreszcie jedna z najlepszych atrakcji Disneylandu — Splash Mountain. W korzystającej z motywów filmu „Song of the South” przejażdżce nie dzieje się zbyt wiele, ale do czasu — jednym z jej kulminacyjnych punktów jest wielki wodospad, w dół którego spada się, robiąc wielkie plusk. Uwielbiam takie zabawy, chociaż moja Połówka nie była zachwycona.
Miny mamy zabójcze
(drugi rząd, licząc od tyłu), ale zabawa przednia.
Dla odprężenia popatrzyliśmy sobie na domek Szwajcarskiej Rodziny Robinsonów (bardzo dobrze odtworzony) a potem ruszyliśmy do Tomorrowland, by postrzelać do wrogów Buzza Astrala w Buzz Lightyear’s Astro Blasters i znów przelecieć się statkiem w Star Tours (za każdym razem scenariusz tej ostatniej atrakcji ulega małym zmianom). Następnie zaliczyliśmy ostatnią kolejkę górską, Gadget’s Go Coaster (najłagodniejszą i najmniejszą) i udaliśmy się do magicznej filharmonii Mikiego na trójwymiarową projekcję w rytm piosenek z animacji Disneya (po japońsku, rzecz jasna) z dodatkowymi efektami (typu psikająca woda). Nie zabrakło też klasycznej karuzeli z koniami.
Mickey’s Philharmagic.
Na sam koniec obejrzeliśmy wyświetlany na zamku Kopciuszka za pomocą techniki mapowania zlepek z najważniejszych animacji Disneya, zatytułowany „Once Upon a Time” (poniżej filmik), posłuchaliśmy koncertu papug przerywanego przez Sticha w The Enchanted Tiki Room (mało ciekawa atrakcja) i wybyliśmy pamiątkowe monety w Penny Arcade.
MANIAK SIĘ BAWI
Kolejny dzień nie był tak emocjonujący jak ten w Disneylandzie, ale, choć z początku niewiele się działo i było upalnie, to potem nieźle się bawiliśmy.
Na sam początek towarzyszyłem mojej Połówce w załatwianiu różnych spraw, w trakcie czego poszliśmy również zjeść gryczany makaron soba (蕎麦) — dość dobry, choć do innych dań się nie umywa.
Soba — smaczne, ale nie nadzwyczajne danie.
Po załatwieniu wszystkiego spotkaliśmy się ze znajomymi Połówki z Tokio i poszliśmy razem na przepyszne lody, a następnie na karaoke — bardzo miło było pośpiewać w nieco większym gronie, niż za pierwszym razem.
Karaokekan od zewnątrz.
Pożegnaliśmy znajomych i poszliśmy jeszcze do salonu z automatami, żeby pobawić się w grę rytmiczną, polegającą na uderzaniu w bębny taiko (太鼓). Przyjemne, choć zazwyczaj w takich grach nie idzie mi zbyt dobrze.
Automaty.
MANIAK W SHINJUKU GYOEN
Jedenasty dzień w Japonii spędziłem wraz z Połówką w okręgu specjalnym Shinjuku (新宿), a dokładniej w Shinjuku Gyoen (新宿御苑), czyli bardzo ładnym parku. Niegdyś teren należał do rodu Naitō (内藤), obecnie znajduje się zaś w posiadaniu kraju.
Po wejściu do parku.
Żeby móc pooglądać drzewka, krzaczki, kwiatki i stawiki najpierw trzeba było oczywiście zapłacić — 200 jenów (ok. 6 zł) za osobę. Ale było warto (zresztą, bez przesady, to naprawdę mała kwota), bo w Shinjuku Gyoen czekało dużo ładnych rzeczy.
Na sam początek ruszyliśmy do wielkiej szklarni, w której, jak to w szklarni, rosło bardzo dużo egzotycznych roślin. Pooglądaliśmy więc kakaowce, bananowce, cytryny, papaje, mango i inne, a przy tym napstrykałem się mnóstwa zdjęć.
Mango.
A po szklarni już klasycznie i to w trzech stylach. Na sam początek ogród angielski, który, jak to zazwyczaj ogrody na taką modłę, szczególnego wrażenia nie robił. Ot, można było sobie popatrzeć.
Ogród angielski.
Następny w kolejce był ogród w stylu francuskim — ten ładniejszy od angielskiego, ale (znów: jak na ogród francuski przystało) dość sztywny. Miał jednak potężnego plusa — ławki wzdłuż korytarza drzew, na których można było przycupnąć i zjeść drugie śniadanie.
Ogród francuski.
No i na sam koniec był też ogród w stylu japońskim — najładniejszy z wszystkich trzech, jakie znajdowały się w Shinjuku Gyoen. Stawiki, drzewa, głazy, mosty i japońska zabudowa — można było to wszystko obserwować naprawdę bez końca.
Ogród japoński.
A propos zabudowy — szczególnie warte uwagi były trzy budynki. Pierwszy z nich to stary zajazd, z którego można sobie pooglądać ogród, a kolejne dwa to pawilony herbaciane (w jednym z nich, o określonych porach można napić się herbaty, oczywiście jeśli sypnie się jenami).
Stary zajazd.
Po obejrzeniu parku zrobiliśmy też kilka kroków po Shinjuku i popatrzyliśmy na posąg boddhisatwy Jizō (地蔵) przy świątyni buddyjskiej Taisō (太宗寺). A dalej już tylko posiłek (tym razem niejapoński) i kupowanie pamiątek.
Posąg Jizō.
MANIAK W MUZEUM REKLAMY I NA FESTIWALACH
Przedostatni dzień w Kraju Wschodzącego Słońca to trochę zwiedzania i trochę podglądania japońskich zwyczajów.
Na sam początek udaliśmy się do dzielnicy Shimbashi (新橋), by stamtąd przejść na pieszo do sąsiedniej Shiodome (汐留) i obejrzeć muzeum reklamy i marketingu. Trochę się przy tym pobłąkaliśmy, ale w końcu trafiliśmy na miejsce.
Stacja Shimbashi.
W muzeum nie można było robić zdjęć, a szkoda, bo było tam kilka naprawdę ciekawych eksponatów. Na początek obejrzeliśmy przeciętną, tymczasową wystawę różnych reklam telewizyjnych, a potem doszliśmy do wystawy stałej, która chronologicznie opowiadała historię reklamy i marketingu w Japonii — od wielkich, kojarzących się z daną branżą atrap na szyldach sprzedawców i usługodawców, przez lokowanie produktu na plakatach, reklamujących sztuki, aż po współczesne praktyki. I było też sporo ciekawostek — dowiedzieliśmy się na przykład, że podczas dawnych przedstawień kabuki (歌舞伎) czasami wtrącano jakieś wzmianki o różnych produktach. Największe wrażenie zrobiła na nas jednak gablotka z opakowaniami charakterystycznych dla XX wieku artykułów.
Jeszcze raz stacja Shimbashi.
Muzeum pozwiedzane, potem jeszcze szybki posiłek (znów soba, ale podana nieco inaczej) i ruszyliśmy do Chiyody, żeby obejrzeć Nōryō no yūbe (納涼の夕べ) — wydarzenie, podczas którego z łódek, płynących fragmentem fosy Pałacu Cesarskiego, puszczano kolorowe lampiony. Ludzi było tam mnóstwo, więc ciężko było zobaczyć, co się dzieje, ale coś tam widać było. I było to ładne.
Miejsce i zdjęcie nie najlepsze, ale wydarzenie przyjemne.
Na koniec zajrzeliśmy też do pobliskiego chramu Yasukuni, w którym odbywał się wspomniany przeze mnie w poprzedniej relacji festiwal Mitama. Niewiele jednak zobaczyliśmy, ponieważ było tam mnóstwo ludzi (w tym sporo kobiet ubranych w tradycyjne kimona — ponoć uważają, że to takie śliczne), przez których ciężko było się przecisnąć. Były też małe straganiki z jedzeniem oraz lampiony, rozpalone dla przodków.
Mitama matsuri.
MANIAK WRACA
Wszystko, co dobre, kiedyś musi się skończyć. Po niemal dwóch tygodniach pełnych wrażeń, dokładnie trzynastego dnia w Japonii, nadszedł czas na powrót do Polski. Wstałem rano, zjadłem ostatnie śniadanie w Kraju Wschodzącego Słońca i wymeldowałem się z hotelu, żegnając się tym samym z dzielnicą Jimbōchō.
Ostatnie spojrzenie na Jimbōchō.
Cała reszta potoczyła się bardzo szybko. Metro do Shibuyi, kolejne purikury, ostatnie pamiątki dla bliskich, sushi, pożegnanie z Półówką (na szczęście tylko na kilka tygodni), pociąg do lotniska w Naricie (成田), odprawa i wreszcie odlot.
Narita, w drodze do bramki z samolotem powrotnym.
Pierwszy lot, do Dubaju, umiliła mi „Kraina Lodu” z japońskim dubbingiem (bardzo dobrym, swoją drogą) i trochę snu. Kolejny lot, z Dubaju do Warszawy (po dwóch, a nie dwunastu godzinach czekania, tym razem), minął mi zaś przy najnowszym muppetowym filmie. I tak dotarłem do Polski, pełen nowych doświadczeń i wspaniałych wspomnień. Mam nadzieję, że do Tokio wrócę już niedługo, bo już tęsknię.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.