Maniak ocenia #170: "Once Upon a Time" S03E11

MA­NIAK ZA­CZY­NA


Kon­cep­cja trze­cie­go se­zo­nu „Once Upon a Time” nie­co róż­ni się od tej po­przed­nich. Za­miast jed­nej, więk­szej hi­sto­rii, twór­cy tym ra­zem po­sta­wi­li na dwie od­dziel­ne — jed­ną na je­sień i zi­mę, dru­gą na wios­nę. Je­de­na­sty od­ci­nek to za­koń­cze­nie tej pierw­szej, sku­pia­ją­cej się na zło­wiesz­czym, nik­czem­nym Pio­tru­siu Pa­nie.
Moc­no cze­ka­łem na tę od­sło­nę se­ria­lu, po­nie­waż przede wszyst­kim chcia­łem się do­wie­dzieć, jak się spraw­dzi i czy obie­cy­wa­ny przez twór­ców wbi­ja­ją­cy w fo­tel finał, rze­czy­wi­ście taki bę­dzie. Ocze­ki­wa­nia mia­łem spo­re, ale to, co do­sta­łem… Cóż, z czy­stym su­mie­niem mo­gę po­wie­dzieć, że prze­szło na­wet te naj­śmiel­sze.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz na­pi­sa­li Edward Kit­sis i Adam Ho­ro­witz, czy­li pro­wa­dzą­cy pro­duk­cję „Once Upon a Time”. Ty­tuł nada­li od­cin­ko­wi bar­dzo traf­ny i nie­co prze­wrot­ny w kon­tek­ście ostat­nich scen: „Go­ing Home” („Pow­rót do do­mu”).
Śle­dzi­my osta­tecz­ną wal­kę z Pio­tru­siem Pa­nem i pró­bę po­wstrzy­ma­nia po­now­ne­go rzu­ce­nia klą­twy. Oglą­da­my też kil­ka re­tro­spek­cji, któ­re po­zwa­la­ją zaj­rzeć w głąb po­szcze­gól­nych bo­ha­te­rów i uzu­peł­nić ich hi­sto­rie.
„Go­ing Home” przede wszyst­kim za­chwy­ca ge­nial­nym roz­wo­jem po­sta­ci, któ­re wy­cią­ga­ją wnio­ski z wcze­śniej­szych przy­gód i za­cho­wu­ją się zgod­nie z tym, jak te przy­go­dy na nich wpły­nę­ły. Szcze­gól­nie cie­ka­wi pod tym wzglę­dem wy­da­ją się Ti­te­li­tu­ry oraz Kró­lo­wa. Obo­je zdo­by­wa­ją się na nie­spo­dzie­wa­ne ge­sty, o któ­re wcze­śniej nikt by ich nie po­dej­rze­wał, a któ­re w tym od­cin­ku do­sko­na­le pod­kre­śla­ją po­stęp, ja­kie­go do­ko­na­li.
Sce­na­rzy­ści świet­nie też od­dzia­łu­ją na emo­cje wi­dzów. Nie szczę­dzą wzru­sza­ją­cych mo­men­tów, przez co łza krę­ci się od pew­ne­go mo­men­tu w oku nie­ustan­nie. Mu­szę przy­znać, że ja za­wsze na­bie­ram się na ta­kie sztucz­ki i je­śli co­kol­wiek jest w sta­nie spra­wić, że uro­nię łzę, to je­stem w mo­men­cie ku­pio­ny.
No i jest wresz­cie koń­ców­ka — nie­spo­dzie­wa­na i do­sko­na­le na­pi­sa­na, któ­ra rów­nie do­brze mo­gła­by skoń­czyć ca­ły se­rial (ale ba­śnio­we po­sta­ci ni­gdy nie ma­ją od­po­czyn­ku, więc oczy­wi­ście nie koń­czy). To, co Kit­sis i Ho­ro­witz tu wy­pra­wia­ją, jest ge­nial­ne, a po­tem jesz­cze ostro do­pra­wia­ją to kli­ma­tem z „Za­gu­bio­nych”, któ­ry moc­no czuć w ostat­niej sce­nie. Tak na­pi­sa­nych od­cin­ków chcę wię­cej!

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­ru­je, jak nie­trud­no się do­my­ślić, Ralph He­me­cker, któ­re­mu za­zwy­czaj po­wie­rza­ne są klu­czo­we od­sło­ny se­ria­lu. He­me­cker ide­al­nie re­ali­zu­je sce­na­riusz Kit­si­sa i Ho­ro­wit­za, two­rząc je­den z naj­lep­szych i naj­bar­dziej emo­cjo­nal­nych od­cin­ków „Once Upon a Time”. Każ­de jego roz­wią­za­nie jest świet­nie prze­my­śla­ne i skła­da się na wspa­nia­łe wi­do­wi­sko.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Bar­dzo po­zy­tyw­nie za­ska­ku­je Je­nni­fer Mo­rri­son. Uda­je jej się udźwi­gnąć cię­żar wie­lu scen od­cin­ka i po­ka­zać się od jak naj­lep­szej stro­ny. To do­brze, bo jako Emma Mo­rri­son bywa nie­rów­na.
Ge­nial­ny jest Ro­bert Car­lyle, któ­ry po­now­nie udo­wad­nia swój ogrom­ny ak­tor­ski ta­lent i wno­si do roli Ti­te­li­tu­re­go do­kład­nie to, cze­go trze­ba. Bar­dzo wia­ry­god­nie roz­wi­ja po­stać, a jed­na z jego ostat­nich scen w od­cin­ku to praw­dzi­we mi­strzo­stwo.
Nie­sa­mo­wi­ta jest tak­że Lana Pa­ri­lla, któ­ra wkła­da w ro­lę Re­gi­ny mnó­stwo ser­ca. Owo­cu­je to do­sko­na­łym mo­men­tem z Mo­rri­son pod sam ko­niec — oglą­da­nie jej gry w tej chwi­li jest nie­sa­mo­wi­te.
Nie moż­na też za­po­mnieć o fan­ta­stycz­nej roli Pio­tru­sia Pana, w któ­re­go wcie­la się Ro­bbie Kay. Po­dob­nie jak po­przed­nio ma oka­zję po­ka­zać dwa ob­li­cza i w każ­dym jest rów­nie do­bry.
Co­lin O’Do­no­ghue, któ­ry od­gry­wa ka­pi­ta­na Haka, ma kil­ka cie­ka­wych scen, w któ­rych jak zwy­kle pre­zen­tu­je nie­sa­mo­wi­tą lek­kość, ale i, gdy wy­ma­ga tego sy­tu­acja, po­wa­gę.
Nie za­wo­dzi Mi­cha­el Ray­mond-James w roli Nea­la. Ak­tor przede wszyst­kim pierw­szo­rzęd­nie uka­zu­je uczu­cia swe­go bo­ha­te­ra.
Cał­kiem przy­zwo­icie wy­pa­da­ją Gi­nni­fer Good­win i Josh Da­llas jako Śnież­ka i Ksią­żę — pięk­na jest zwłasz­cza wspól­na sce­na z Mo­rri­son, tuż przed koń­cem od­cin­ka.
Ja­red Gil­mo­re jako Hen­ry spi­su­je się w po­rząd­ku. Tak­że ma oka­zję po­ka­zać kil­ka twa­rzy i choć nie robi tego tak do­brze jak Kay, to i tak daje ra­dę.
Świet­nie wy­pa­da też Rose McI­ver, któ­ra nie­źle uj­mu­je zło­żo­ność Dzwo­necz­ka.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Dech w pier­siach za­pie­ra­ją wspa­nia­łe zdje­cia, któ­re wraz z nie­mal­że bez­błęd­nym mon­ta­żem, do­brze pod­kre­śla­ją emo­cjo­nal­ną wy­mo­wę od­cin­ka.
Uda­ją się tak­że efek­ty spe­cjal­ne. Mniej tym ra­zem wy­ko­rzy­sta­nia kom­pu­te­ra (choć oczy­wi­ście wciąż efek­ty kom­pu­te­ro­we są), za to spo­ro jest róż­nych sztu­czek zdję­cio­wych i te spraw­dza­ją się nie­zmier­nie do­brze.
Ge­nial­na jest mu­zy­ka Mar­ka Isha­ma, a w tym od­cin­ku gra ona szcze­gól­ną ro­lę i jak ni­gdy wpły­wa na jego emo­cjo­nal­ny od­biór.

MA­NIAK OCE­NIA


Fi­nał pierw­szej po­ło­wy trze­cie­go se­zo­nu „Once Upon a Time” jest nie­ziem­ski i trud­no bę­dzie mu do­rów­nać. Oce­na mo­że więc być tyl­ko jed­na:

DO­BRY

Komentarze