MANIAK ZACZYNA
Odcinek, jaki twórcy przygotowali na zakończenie pierwszej połowy trzeciego sezonu „Once Upon a Time”, był naprawdę genialny. Wątki każdego z bohaterów bardzo zgrabnie podomykano, a przy tym znakomicie zagrano widzom na emocjach. Co jednak najważniejsze — pozostawiono maleńką furtkę, by móc tę historię kontynuować. Z perspektywy czasu, można by stwierdzić, że ta furtka została otwarta trochę na siłę i że ciężko byłoby poprowadzić fabułę „Once Upon a Time” dalej. Można by. Ale nie, gdy zna się Eddy’ego Kitsisa i Adama Horowitza, którzy zawsze mają jakiegoś asa w rękawie.
Na drugą połowę trzeciego sezonu serialu czekałem zatem z wypiekami na twarzy. Liczyłem na świeżą, nową opowieść i sporo emocji.
MANIAK O SCENARIUSZU
Scenariusz dwunastego odcinka trzeciego sezonu „Once Upon a Time” napisali Edward Kitsis oraz Adam Horowitz. Tytuł brzmi: „New York City Serenade”, czyli „Nowojorska serenada”, co wskazuje na to, że większość akcji będzie działa się w scenerii Nowego Jorku. I tak jest w istocie, choć nie tylko.
Śledzimy w gruncie rzeczy dwa główne wątki. Po pierwsze, dowiadujemy się tego, co stało się z baśniowymi bohaterami po powrocie do Zaczarowanego Lasu. Po drugie, przyglądamy się nowemu życiu Emmy i Henry’ego oraz śledzimy poczynania Haka, który próbuje przypomnieć bohaterce, kim naprawdę jest.
W retrospekcjach śledzimy wszystkich bohaterów od samego momentu powrotu do Zaczarowanego Lasu. Obserwujemy ich spotkanie z Aurorą i Filipem oraz drużyną Robina Hooda. Każda z postaci snuje swój własny plan tego, jak teraz będzie wyglądać jej życie. Są przy tym wybory oczywiste, ale także kilka zaskoczeń. No i oczywiście wszechobecna trudność, w dostosowaniu się do nowej sytuacji. Szczególnie dobitnie scenarzyści pokazują ją w przypadku Reginy. To postać, której po raz kolejny odebrano szczęście, ale zamiast zwyczajnej dla niej reakcji i knucia zemsty, widzimy smutek i próbę ukarania siebie samej. To wielki krok naprzód dla Złej Królowej i bardzo się cieszę, że twórcy nie zaniedbują tej bohaterki — zdecydowanie jednej z najciekawszych w „Once Upon a Time”.
Nie zabrakło także kilku nawiązań do tego, co działo się w „Once Upon a Time” wcześniej. Szczególnie interesujące jest tu spotkanie Reginy z Robinem Hoodem. Twórcy już raz zasugerowali, że tę dwójkę coś łączy, a w tym odcinku delikatnie się do tego odwołują i potrafią wywołać uśmiech na twarzy.
Pojawiają się oczywiście: nowe niebezpieczeństwo i kolejne tajemnice, które odegrają główną rolę w tej części sezonu. Póki co, nie pokazano szczególnie dużo, ale tyle, żeby było na co czekać.
Jeśli zaś chodzi o Emmę, to tu również jest nadzwyczaj ciekawie. Śledzimy jej nowe życie, w którym jest szczęśliwa z synem (radośnie rywalizując z nim w „Diablo 3”) i żyje z dala od kłopotów, związanych ze światem baśni. Wiedzie jej się znakomicie i przez to jej wątek tym bardziej oddziałuje na widza emocjonalnie, przypominając, że szczęście nie trwa wiecznie, a tym bardziej, jeśli zbudowane jest na kłamstwie. W tej części historii również czeka sporo zaskoczeń, a w dodatku pojawia się jedna nowa, bardzo intrygująca postać. Najbardziej jednak cieszy brak sztucznego spowalniania akcji i przejście do rzeczy w takim tempie, jakie zadowoli widza.
I jest wreszcie końcówka, w której poznajemy nowy czarny charakter. Na razie tylko na chwilę, ale trzeba przyznać, że to postać, która na pewno zaskoczy.
Śledzimy w gruncie rzeczy dwa główne wątki. Po pierwsze, dowiadujemy się tego, co stało się z baśniowymi bohaterami po powrocie do Zaczarowanego Lasu. Po drugie, przyglądamy się nowemu życiu Emmy i Henry’ego oraz śledzimy poczynania Haka, który próbuje przypomnieć bohaterce, kim naprawdę jest.
W retrospekcjach śledzimy wszystkich bohaterów od samego momentu powrotu do Zaczarowanego Lasu. Obserwujemy ich spotkanie z Aurorą i Filipem oraz drużyną Robina Hooda. Każda z postaci snuje swój własny plan tego, jak teraz będzie wyglądać jej życie. Są przy tym wybory oczywiste, ale także kilka zaskoczeń. No i oczywiście wszechobecna trudność, w dostosowaniu się do nowej sytuacji. Szczególnie dobitnie scenarzyści pokazują ją w przypadku Reginy. To postać, której po raz kolejny odebrano szczęście, ale zamiast zwyczajnej dla niej reakcji i knucia zemsty, widzimy smutek i próbę ukarania siebie samej. To wielki krok naprzód dla Złej Królowej i bardzo się cieszę, że twórcy nie zaniedbują tej bohaterki — zdecydowanie jednej z najciekawszych w „Once Upon a Time”.
Nie zabrakło także kilku nawiązań do tego, co działo się w „Once Upon a Time” wcześniej. Szczególnie interesujące jest tu spotkanie Reginy z Robinem Hoodem. Twórcy już raz zasugerowali, że tę dwójkę coś łączy, a w tym odcinku delikatnie się do tego odwołują i potrafią wywołać uśmiech na twarzy.
Pojawiają się oczywiście: nowe niebezpieczeństwo i kolejne tajemnice, które odegrają główną rolę w tej części sezonu. Póki co, nie pokazano szczególnie dużo, ale tyle, żeby było na co czekać.
Jeśli zaś chodzi o Emmę, to tu również jest nadzwyczaj ciekawie. Śledzimy jej nowe życie, w którym jest szczęśliwa z synem (radośnie rywalizując z nim w „Diablo 3”) i żyje z dala od kłopotów, związanych ze światem baśni. Wiedzie jej się znakomicie i przez to jej wątek tym bardziej oddziałuje na widza emocjonalnie, przypominając, że szczęście nie trwa wiecznie, a tym bardziej, jeśli zbudowane jest na kłamstwie. W tej części historii również czeka sporo zaskoczeń, a w dodatku pojawia się jedna nowa, bardzo intrygująca postać. Najbardziej jednak cieszy brak sztucznego spowalniania akcji i przejście do rzeczy w takim tempie, jakie zadowoli widza.
I jest wreszcie końcówka, w której poznajemy nowy czarny charakter. Na razie tylko na chwilę, ale trzeba przyznać, że to postać, która na pewno zaskoczy.
MANIAK O REŻYSERII
Billy Gierhart („Torchwood”, „Synowie Anarchii”) odpowiada za reżyserię. Spod jego ręki wychodzi odcinek bardzo dopracowany. Jest tu wiele ładnych, przyjemnych dla oka i profesjonalnie zrealizowanych sekwencji. Z efektów komputerowych Gierhart korzysta tylko tam, gdzie jest to konieczne, w sprytny sposób ich unikając — i dobrze, bo choć nie wyglądają źle jak na telewizyjne standardy, to jednak nie wszystkie są idealne. Akcję prowadzi w znakomity sposób i wykorzystuje również ciekawe rozwiązania montażowe, zwłaszcza przy przejściach ze scen w prawdziwym świecie, do tych w Zaczarowanym Lesie.
MANIAK O AKTORACH
Aktorsko jest naprawdę przyzwoicie, a czasem nawet bardziej, niż przyzwoicie. Znakomicie radzi sobie w tym odcinku Jennifer Morrison, która pokazuje kilka różnych twarzy Emmy i robi to bardzo przekonująco. Wierzymy jej postaci, kiedy jest zdziwiona, zdenerwowana, smutna, wzruszona czy wreszcie, kiedy ma bojowy nastrój. Morrison wykonuje kawał dobrej roboty.
Świetny jest Colin O’Donoghue w roli Haka. Jak zwykle łączy swój urok osobisty z pewnego rodzaju lekkością i finezją, co składa się na występ, który sprawia naprawdę dużą frajdę.
Bardzo dobrze gra Christopher Gorham („Brzydula Betty”, „Wyspa Harpera”), który gościnnie wciela się w Walsha, mężczyznę z nowego życia Emmy. To postać, która skrywa kilka tajemnic, a Gorhamowi udaje się do ostatniej chwili utrzymać widza w niewiedzy, co do ich istnienia.
Po kilku miesiącach przerwy wcielający się w Henry’ego Jared Gilmore zdążył naprawdę wyrosnąć. Może nie do końca poszło to w parze z umiejętnościami aktorskimi (które nie są wybitne, ale nie są też złe), bo gra tak jak do tej pory, jednak z całą pewnością nie irytuje ani nie przeszkadza.
Absolutnie idealna jest Lana Parilla w roli Reginy. To zdecydowanie najlepszy występ z całego odcinka. Aktorka przede wszystkim znakomicie pokazuje emocje swej postaci, a przy tym potrafi być miejscami zabawna i stanowcza. Naprawdę należą jej się brawa.
Bardzo dobra jest Ginnifer Goodwin w roli Śnieżki. To aktorka, która (choć nigdy nie wypada źle) zalicza różne występy w „Once Upon a Time” — od tylko przyzwoitych do naprawdę świetnych. W tym odcinku staje na wysokości zadania, co udowadnia w znakomitej scenie, w której występuje z Laną Parillą.
Dość standardowo wypada zaś Josh Dallas jako Książę. Nie zawodzi, ale też nieszczególnie powala.
W porządku grają Emilie DeRavin i Michael Raymond-James — zwłaszcza we wspólnej scenie, w której Bella i Bealfire rozmawiają o losach Titeliturego. Pozostają wierni usposobieniu swych postaci i doskonale pokazują ich uczucia.
Pozytywne wrażenie robi Sean Maguire w roli Robina Hooda. Ma w sobie podobną lekkość, co O’Donoghue i także w przypadku jego roli, bardzo się ona sprawdza.
Sarah Bolger i Julian Morris w małych rólkach jako Aurora i Filip dość dobrze się sprawdzają i stanowią miły dodatek do obsady.
Rebecca Mader jako Zła Czarownica z Zachodu na razie pojawia się na małą chwilę, ale już pokazuje, jak dobrze, że to właśnie ją wybrano do tej roli. Jest absolutnie cudowna.
Świetny jest Colin O’Donoghue w roli Haka. Jak zwykle łączy swój urok osobisty z pewnego rodzaju lekkością i finezją, co składa się na występ, który sprawia naprawdę dużą frajdę.
Bardzo dobrze gra Christopher Gorham („Brzydula Betty”, „Wyspa Harpera”), który gościnnie wciela się w Walsha, mężczyznę z nowego życia Emmy. To postać, która skrywa kilka tajemnic, a Gorhamowi udaje się do ostatniej chwili utrzymać widza w niewiedzy, co do ich istnienia.
Po kilku miesiącach przerwy wcielający się w Henry’ego Jared Gilmore zdążył naprawdę wyrosnąć. Może nie do końca poszło to w parze z umiejętnościami aktorskimi (które nie są wybitne, ale nie są też złe), bo gra tak jak do tej pory, jednak z całą pewnością nie irytuje ani nie przeszkadza.
Absolutnie idealna jest Lana Parilla w roli Reginy. To zdecydowanie najlepszy występ z całego odcinka. Aktorka przede wszystkim znakomicie pokazuje emocje swej postaci, a przy tym potrafi być miejscami zabawna i stanowcza. Naprawdę należą jej się brawa.
Bardzo dobra jest Ginnifer Goodwin w roli Śnieżki. To aktorka, która (choć nigdy nie wypada źle) zalicza różne występy w „Once Upon a Time” — od tylko przyzwoitych do naprawdę świetnych. W tym odcinku staje na wysokości zadania, co udowadnia w znakomitej scenie, w której występuje z Laną Parillą.
Dość standardowo wypada zaś Josh Dallas jako Książę. Nie zawodzi, ale też nieszczególnie powala.
W porządku grają Emilie DeRavin i Michael Raymond-James — zwłaszcza we wspólnej scenie, w której Bella i Bealfire rozmawiają o losach Titeliturego. Pozostają wierni usposobieniu swych postaci i doskonale pokazują ich uczucia.
Pozytywne wrażenie robi Sean Maguire w roli Robina Hooda. Ma w sobie podobną lekkość, co O’Donoghue i także w przypadku jego roli, bardzo się ona sprawdza.
Sarah Bolger i Julian Morris w małych rólkach jako Aurora i Filip dość dobrze się sprawdzają i stanowią miły dodatek do obsady.
Rebecca Mader jako Zła Czarownica z Zachodu na razie pojawia się na małą chwilę, ale już pokazuje, jak dobrze, że to właśnie ją wybrano do tej roli. Jest absolutnie cudowna.
MANIAK O TECHNIKALIACH
Ekipa nie zawodzi. Zdjęcia są efektowne i bardzo ładne, a montaż płynny i odpowiedni do tempa akcji. Efekty specjalne, choć nie doskonałe, to wyglądają przyzwoicie — taki jest choćby kolorowy dym, zwiastujący klątwę, czy inne małe detale. Trochę gorzej wypada generowana komputerowo latająca małpa, ale nie ma jej na ekranie szczególnie dużo. Znakomita jest charakteryzacja, zwłaszcza w przypadku postaci Złej Czarownicy. Doskonałe jak zawsze są kostiumy, w jakie ubrani są aktorzy. Świetna jest też oczywiście skomponowana przez genialnego Marka Ishama ścieżka dźwiękowa.