Maniak ocenia #182: Once Upon a Time S03E18

MA­NIAK ZA­CZY­NA


Cza­sa­mi trze­ba spoj­rzeć na pew­ne rze­czy z od­po­wied­niej per­spek­ty­wy, że­by uj­rzeć ich peł­ny ob­raz. Coś mo­że się bo­wiem na pierw­szy rzut oka wy­da­wać jed­no­znacz­ne, ale wca­le ta­kie nie być. W „Once Upon a Time” ni­gdy nie by­ło tak, że coś jest czar­ne albo bia­łe. Nie ma tam bo­ha­te­rów cał­ko­wi­cie do­brych lub cał­ko­wi­cie złych, za­wsze po­ja­wia się ja­kiś od­cień sza­ro­ści. Że­by do­brze po­znać da­ną po­stać, trze­ba przede wszyst­kim po­znać jej hi­sto­rię; spoj­rzeć na nią ze wszyst­kich stron. Wte­dy jest się w sta­nie ją cał­ko­wi­cie zro­zu­mieć. Mię­dzy in­ny­mi dla­te­go tak bar­dzo lu­bię ten se­rial — po­mi­mo, że opar­ty na ba­śniach, w któ­rych za­zwy­czaj po­dział na do­bro i zło jest dość wy­raź­ny, po­ka­zu­je, że w praw­dzi­wym ży­ciu to wca­le nie jest ta­kie pro­ste.
W osiem­na­stym od­cin­ku trze­cie­go se­zo­nu, twór­cy sku­pia­ją się na po­sta­ci Cory. Przed­sta­wia­ją je­den z wcze­snych eta­pów jej ży­cia i po­ma­ga­ją zro­zu­mieć, dla­cze­go sta­ła się taka, ja­ką po­zna­li­śmy ją w po­przed­nich od­sło­nach.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Au­to­ra­mi sce­na­riu­sza są Jane Espen­son („Bu­ffy: The Vam­pi­re Sla­yer”) i Da­niel T. Thom­sen („Kro­ni­ki Sary Co­nnor”). Ty­tuł brzmi dość enig­ma­tycz­nie — „Blee­ding Through”, a ozna­cza coś w ro­dza­ju: „Prze­ni­ka­jąc”, „Wy­do­sta­jąc się na wierzch” (o­kre­śle­nia ta­kie­go uży­wa się mię­dzy in­ny­mi wte­dy, kie­dy coś jest wi­docz­ne spod war­stwy far­by, ale tak­że me­ta­fo­rycz­nie).
Re­gi­na pra­gnie do­wie­dzieć się wię­cej o prze­szło­ści Ze­le­ny i oko­licz­no­ściach jej po­rzu­ce­nia przez Co­rę. W związ­ku z tym po­sta­na­wia się skon­tak­to­wać ze zmar­łą mat­ką. Po­trze­bo­wać bę­dzie jed­nak po­mo­cy oso­by, któ­ra od­po­wia­da za jej śmierć. Tym­cza­sem w sce­nach re­tro­spek­cji, jak nie­trud­no się do­my­ślić, śle­dzi­my prze­szłość Cory.
I znów to te ostat­nie sta­no­wią naj­cie­kaw­szy ele­ment od­cin­ka. Sce­na­rzy­ści bar­dzo zręcz­nie wni­ka­ją w głąb mat­ki Re­gi­ny i Ze­le­ny, prze­ko­nu­ją­co uka­zu­jąc jej dra­mat. Na­resz­cie wi­dzom dane jest po­znać tę po­stać cał­ko­wi­cie, od każ­dej stro­ny, a w efek­cie le­piej zro­zu­mieć. Na­dal bę­dzie mieć pew­ne ce­chy, któ­re nie­ko­niecz­nie przy­pad­ną do gu­stu, ale to uczy­ni ją na­wet bar­dziej ludz­ką, a przez to in­te­re­su­ją­cą. Do­dat­ko­wo twór­cy two­rzą ład­ną klam­rę, za­gęsz­cza­jąc sie­ci po­wią­zań po­mię­dzy ko­lej­ny­mi bo­ha­te­ra­mi, a tak­że udzie­la­jąc sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cych od­po­wie­dzi na kil­ka py­tań, w tym ujaw­nia­jąc praw­dzi­we po­wo­dy nie­na­wi­ści Cory wo­bec Evy, mat­ki Śnież­ki.
Na szczę­ście w te­raź­niej­szo­ści rów­nież jest emo­cjo­nu­ją­co. Przede wszyst­kim bar­dzo cie­szy nie­zmier­nie in­te­re­su­ją­cy roz­wój re­la­cji Re­gi­ny i Śnież­ki. To od­ci­nek tak samo o Co­rze, jak i wła­śnie o nich. Sce­na­rzy­ści roz­pi­su­ją bo­ha­ter­ki ka­pi­tal­nie, two­rząc dla nich prze­wspa­nia­łe wspól­ne sce­ny. Śnież­ka i Re­gi­na wie­le prze­szły i moc­no doj­rza­ły, co zo­sta­je bar­dzo do­brze pod­kre­ślo­ne. Szcze­gól­nie wi­dać to w przy­pad­ku tej dru­giej i to nie tyl­ko w przy­pad­ku re­la­cji z Mary Mar­ga­ret, ale też z Ro­bi­nem Hoo­dem.
Jak zwy­kle świet­nie roz­pi­sa­na jest Ze­le­na, któ­rej wór­cy za­pew­ni­li ar­cy­cie­ka­we sce­ny z Ti­te­li­tu­rym. Jest kil­ka za­sko­czeń i zwro­tów ak­cji, a dia­lo­gi są wprost wy­bor­ne. Zde­cy­do­wa­nie czuć w nich spe­cy­ficz­ne pió­ro Espen­son.
Po­wo­li roz­wi­ja­ny jest też wą­tek wpro­wa­dzo­ny w po­przed­nim od­cin­ku, któ­ry do­ty­czył Ka­pi­ta­na Haka. Sce­na­rzy­ści ład­nie go sy­gna­li­zu­ją i jed­no­cze­śnie nie prze­szar­żo­wu­ją.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Od­ci­nek re­ży­se­ru­je Ro­meo Ti­rone („Dex­ter”, „Once Upon a Time in Won­der­land”). Po­tra­fi on nadać po­szcze­gól­nym mo­men­tom od­po­wied­ni na­strój, co szcze­gól­nie czuć pod­czas scen przy­zy­wa­nia du­cha Cory. Jest kli­ma­tycz­nie, cza­sem nie­po­ko­ją­co, a bywa na­wet strasz­nie. Ti­ro­ne zna­ko­mi­cie ra­dzi też so­bie z bar­dziej oso­bi­sty­mi dla bo­ha­te­rów chwil, po­tra­fiąc wy­cią­gnąć na wierzch naj­skryt­sze emo­cje bo­ha­te­rów. Osta­tecz­nie two­rzy od­sło­nę przy­jem­ną, cie­ka­wą i wzru­sza­ją­cą.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Tym ra­zem w cen­trum od­cin­ka znaj­du­je się Rose McGo­wan („Cza­ro­dziej­ki”, „El­vis”), któ­ra po raz dru­gi od­gry­wa mło­dą Co­rę (w jej star­szą wer­sję zna­ko­mi­cie wcie­li­ła się Bar­ba­ra Her­shey). McGo­wan ra­dzi so­bie z ro­lą i prze­ko­nu­ją­co uka­zu­je dra­mat po­sta­ci, świet­nie uzu­peł­nia­jąc jej por­tret.
Ak­tor­ce part­ne­ru­je na ekra­nie Da­vid de Lau­to­ur („Miecz praw­dy”, „Touch”) jako ta­jem­ni­czy Jo­na­than. Dość wia­ry­god­nie po­ka­zu­je on róż­ne ob­li­cza bo­ha­te­ra i do ostat­niej chwi­li nie­po­koi.
Uda­ny jest wys­tęp Eri­ca Lange'a („Za­gu­bie­ni”), któ­ry go­ścin­nie wcie­la się w ro­lę mło­de­go kró­la Le­o­pol­da. Nie od­cho­dzi on bar­dzo od od­gry­wa­nej przez Ri­char­da Schi­ffa star­szej wer­sji, ale też nie jest jej nie­wol­ni­kiem, co owo­cu­je po­rząd­ną, prze­my­śla­ną kre­acją.
Zna­ko­mi­ta jest też Eva Bourne („Ca­pri­ca”) w roli księż­nicz­ki Evy. Gra po­stać, któ­rą trud­no jed­no­znacz­nie oce­nić i wy­cho­dzi jej to pierw­szo­rzęd­nie.
Jak zwy­kle zna­ko­mi­ty wy­stęp za­li­cza Lana Pa­ri­lla jako Re­gi­na. Ak­tor­ka do­sko­na­le po­ka­zu­je doj­rze­wa­nie swej po­sta­ci, a szcze­gól­ny po­pis daje we wspól­nych sce­nach z Gi­nni­fer Good­win, czy­li se­ria­lo­wą Śnież­ką. Ta ostat­nia rów­nież gra bar­dzo dob­rze — to chy­ba je­den z jej naj­lep­szych wy­stę­pów w „Once Upon a Time” od daw­na.
Kil­ka na­praw­dę po­rząd­nych scen ma Sean Ma­guire w roli Ro­bi­na Hoo­da — na­praw­dę przy­jem­nie go oglą­dać, zwłasz­cza w mo­men­tach, gdy musi po­ka­zać spo­ro emo­cji.
Re­be­cca Ma­der kon­ty­nu­uje to co ro­bi­ła w trze­cim se­zo­nie „Once Upon a Time” do tej pory — jej Ze­le­na jest znów za­gad­ko­wa, nie­po­ko­ją­ca, a jed­no­cze­śnie bar­dzo ma­gne­ty­zu­ją­ca.
Tra­dy­cyj­nie per­fek­cyj­nie gra wcie­la­ją­cy się w Ti­te­li­tu­re­go Ro­bert Car­lyle, któ­ry zwo­dzi wi­dza do sa­me­go koń­ca. To nie­sa­mo­wi­cie uta­len­to­wa­ny ak­tor, przed któ­rym nie ma za­dań nie­wy­ko­nal­nych.
Je­nni­fer Mo­rri­son w roli Emmy zo­sta­je w tym od­cin­ku ze­pchnię­ta na dru­gi plan, ale w tych kil­ku sce­nach, w któ­rych przy­szło jej za­grać, ra­dzi so­bie cał­kiem nie­źle.
Mniej na ekra­nie go­ści Co­lin O’Do­no­ghue jako Hak, ale to nie zna­czy, że ma ma­ło do za­gra­nia. Wręcz prze­ciw­nie — musi prze­ko­nu­ją­co po­ka­zać, jak na jego bo­ha­te­ra wpły­nę­ły wy­da­rze­nia po­przed­nie­go od­cin­ka i robi to do­sko­na­le.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia są w se­ria­lu bar­dzo do­bre, a ko­lej­ne uję­cia po­zwa­la­ją wi­dzo­wi wczuć się w wy­jąt­ko­wą at­mos­fe­rę od­cin­ka. Du­żą ro­lę gra tu sta­ran­nie przy­go­to­wa­ny, po­rząd­ny mon­taż, któ­re­mu poza ma­ły­mi nie­do­cią­gnię­cia­mi nie moż­na zbyt wie­le za­rzu­cić. Bar­dzo przy­zwo­ite są efek­ty spe­cjal­ne, choć cza­sem wi­dać in­ge­ren­cję kom­pu­te­ra na ekra­nie.
Pięk­nie za­pro­jek­to­wa­ne, im­po­nu­ją­ce ko­stiu­my; do­sko­na­ła, prze­my­śla­na cha­rak­te­ry­za­cja oraz wspa­nia­ła sce­no­gra­fia (za­chwy­ca­ją zwłasz­cza ple­ne­ry) to oczy­wi­ście dla „Once Upon a Time” stan­dard.
Nie­zmien­nie świet­na jest oczy­wi­ście mu­zy­ka, a Mark Isham do­sko­na­le bawi się hor­ro­ro­wą kon­wen­cją nie­któ­rych scen, co wy­cho­dzi doskonale.

MA­NIAK OCE­NIA


Bar­dzo cie­ka­we re­tro­spek­cje, in­te­re­su­ją­ca sty­li­sty­ka scen w te­raź­niej­szo­ści i nie­co kli­ma­tu gro­zy. Osiem­nas­ty od­ci­nek trze­cie­go se­zo­nu „Once Upon a Time” nie spra­wia za­wo­du.

DO­BRY

Komentarze