MANIAK W ROZPOCZĘCIU
Dwa pierwsze odcinki serialu „Gotham” w gruncie rzeczy zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Było w nich sporo pozytywnych elementów, a dodatkowo na ich korzyść przemawiało samo miejsce akcji — podobnych do mnie fanów Batmana, łatwo tym kupić.
Jednocześnie, gdzieś pod tą warstwą zalet kryło się też niestety sporo wad, które potrafiły nieco wytrącić mnie z rytmu. Przerysowanie, nachalne nawiązania itd. — te rzeczy nie do końca pasowały mi do ogólnej koncepcji. I choć przymykałem na nie oko (znów — bo miejsce akcji i znani bohaterowie), to jednak byłem ich świadom i wiedziałem, że w końcu zaczną mnie drażnić zbyt mocno.
Tak więc do trzeciego odcinka „Gotham” podchodziłem z pewną dozą sceptycyzmu, ale też z odrobiną nadziei. Za tę odsłonę nie miał już bezpośrednio odpowiadać prowadzący produkcję Bruno Heller (który oczywiście czuwa zza kulisów nad całością), a i Cannona na stanowisku reżysera ktoś miał wreszcie zastąpić. I co z tego wyszło?
MANIAK O SCENARIUSZU
Scenariusz tym razem pisze John Stephens. Znany jest głównie z seriali młodzieżowych, takich jak „Plotkara” czy „Życie na fali”, ale trzeba przyznać, że z zupełnie innym „Gotham” radzi sobie całkiem zgrabnie. Tytuł odcinka brzmi „The Baloonman”, czyli „Baloniarz” i odnosi się do postaci, znajdującej się w centrum odcinka.
Tytułowy baloniarz samozwańczo wymierza sprawiedliwość skorumpowanym obywatelom miasta Gotham i przywiązuje ich do balonów meteorologicznych. Do zbadania sprawy wyznaczeni zostają oczywiście główni bohaterowie — Gordon i Bullock. Tymczasem Montoya i Allen badają sprawę zaginięcia Cobblepota, nie zdając sobie sprawy, że ten właśnie powrócił do miasta; a Bruce Wayne nadal próbuje uporać się ze stratą rodziców.
Sprawa, na której skupia się odcinek, a więc historia baloniarza, służy, podobnie jak główne wątki poprzednich odsłon, pokazaniu problemów w funkcjonowaniu tytułowego miasta — pełnego układów i korupcji.
Sam baloniarz jest postacią o bardzo komiksowym koncepcie (choć nie: komiksowym rodowodzie), w związku z czym można doświadczyć w odcinku pewnych uproszczeń oraz przerysowań. Nigdy jednak nie zostaje przekroczona pewna umowna granica (jak to miało miejsce w poprzednim odcinku), a scenarzysta dba o to, by wszystko było w dobrym tonie i smaku. Czyli pomysł działa w ramach świata przedstawionego, a jednocześnie nie ociera się o parodię. Śledztwo jest zaś poprowadzone zgodnie z regułami gatunku (problem –> poszlaki –> genialne olśnienie –> konfrontacja) i ma satysfakcjonujące rozwiązanie, choć pozostaje po nim pewna tajemnica.
Ważna na tle sprawy jest oczywiście relacja między Gordonem a Bullockiem, która staje się z odcinka na odcinek coraz ciekawsza. Przyznam szczerze, że to właśnie oni fascynują w serialu najbardziej i cieszę się, że spory wysiłek włożono w to by pokazać ich od jak najlepszej strony. Do tego nie pożałowano kilku zgrabnych żartów!
Przyjemnie śledzi się też wątek Oswalda Cobblepota. Ten pozwala z kolei bliżej przyjrzeć się kolejnym graczom na scenie Gotham (w tym Salowi Maroniemu) i tym samym zagęszcza budowaną z odcinka na odcinek sieć powiązań. Przy okazji scenarzysta podrzuca pewne nowy tropy a propos kolejnych odcinków (pada znana fanom Batmana nazwa), a także doskonale rozwija postać wspomnianego Cobblepota.
Sporo w historii miesza śledztwo Montoyi i Allena, którzy mogą przysporzyć wiele kłopotów. Wątek ten niejako wiąże się także z postacią Barbary — twórcy odsłaniają trochę kart a propos jej wspólnej przeszłości z Montoyą i idą w dość intrygującym kierunku, a przy okazji pozostawiają widzów z kilkoma pytaniami.
Jeśli chodzi o włączenie do historii młodego Bruce’a, to zaczynam mieć trochę wątpliwości. Dziedzic fortuny Wayne’ów trochę za szybko zaczyna podłapywać pewne tropy i wysnuwać zbyt dojrzałe wnioski. Oczywiście to wszystko jest świetnie połączone z całą batmanową mitologią i usłyszymy kilka grzejących serduszka kwestii, które dla fanów będą sporo znaczyć. Tyle, że jednak coś tu zgrzyta — coś jest włączone w świat serialu zbyt na siłę. Na całe szczęście te mankamenty rekompensuje świetnie rozpisany Alfred.
Jeśli chodzi o włączenie do historii młodego Bruce’a, to zaczynam mieć trochę wątpliwości. Dziedzic fortuny Wayne’ów trochę za szybko zaczyna podłapywać pewne tropy i wysnuwać zbyt dojrzałe wnioski. Oczywiście to wszystko jest świetnie połączone z całą batmanową mitologią i usłyszymy kilka grzejących serduszka kwestii, które dla fanów będą sporo znaczyć. Tyle, że jednak coś tu zgrzyta — coś jest włączone w świat serialu zbyt na siłę. Na całe szczęście te mankamenty rekompensuje świetnie rozpisany Alfred.
Brakuje w tej układance już tylko kontynuacji szokującego zakończenia poprzedniego odcinka. Bez obaw — znalazło się też miejsce i na to. Tyle, że nie dowiadujemy się zbyt wiele i szybko zostaje ta historia urwana. Szkoda.
Ogółem jednak rzecz ujmując, „The Baloonman” ma dość solidny scenariusz, który na pewno jest lepszy od tych pierwszych dwóch, napisanych przez Hellera.MANIAK O REŻYSERII
Reżyserską pałeczkę od Danny’ego Cannona przejmuje Dermott Downs („The Tomorrow People”). Oczywiście zachowuje ogólną stylistykę — zostaje kolorystyka (błękity i czerwienie), panoramy miasta między kolejnymi scenami itd. Czyli Downsowi udaje się z powodzeniem kontynuować pracę poprzednika.
Warto jednak przyjrzeć się z bliska poszczególnym scenom. I na tym poziomie już widać pewne dzielące obu panów różnice. O ile bowiem Cannon gdzieś tam czasami nieco zbyt mocno uciekał się do sztampy i nie do końca panował nad wszystkimi aktorami, o tyle Downs buduje kolejne sekwencje o wiele rozmyślniej (świetnie ukazanie scen akcji i niepokoju; pozostawanie blisko bohaterów) i lepiej prowadzi aktorów, dbając o to, by nie tworzyli na ekranie karykatur.
Warto jednak przyjrzeć się z bliska poszczególnym scenom. I na tym poziomie już widać pewne dzielące obu panów różnice. O ile bowiem Cannon gdzieś tam czasami nieco zbyt mocno uciekał się do sztampy i nie do końca panował nad wszystkimi aktorami, o tyle Downs buduje kolejne sekwencje o wiele rozmyślniej (świetnie ukazanie scen akcji i niepokoju; pozostawanie blisko bohaterów) i lepiej prowadzi aktorów, dbając o to, by nie tworzyli na ekranie karykatur.
MANIAK O AKTORACH
Ben McKenzie utrzymuje porządną grę z poprzednich odsłon. Jest doskonały, gdy jego Gordon się wścieka lub jest zakłopotany, natomiast w pozostałych chwilach czasem troszkę się gubi, ale też nie na tyle, by jakoś bardzo negatywnie to odebrać. Zwłaszcza, że wspomaga go ponownie znakomity Donal Logue jako Bullock. Porządna jest też rola Zabryny Guevary, wcielającej się w przełożoną pary policjantów, Sarah Essen. Bije od niej odpowiedni autorytet.
Gościnnie występujący w roli niejakiego Davisa Lamonda Dan Bakkedahl („Figurantka”) trochę za bardzo pozostaje przez większość odcinka w tle, ale w gruncie rzeczy dość dobrze ujmuje złożoność swojej postaci i jest całkiem niezły pod koniec.
Aktorski popis, jak i ostatnio, daje Robin Lord Taylor, odgrywający rolę Oswalda Cobblepota. Jego kreacja jest bardzo złożona, a Taylor musi pokazać kilka odcieni bardzo rozchwianej emocjonalnie postaci, co wychodzi mu fantastycznie.
Pozytywnie zaskakuje też David Zayas. Kojarzony pewnie przez większość z roli Angela Batisty w „Dexterze” jako Sal Maroni jest zupełnie inny, ale jednocześnie przenosi pewną specyficzną wrażliwość. Buduje postać w interesujący sposób i mam nadzieję, że będzie się pojawiać w serialu częściej (już nawet bez brody, bez której niezbyt mu korzystnie).
Na całej linii zawodzi Victoria Cartagena, która w dziewięćdziesięciu procent scen przewija się po ekranie z miną zdechłego psa i jest absolutnie nijaka. Szkoda, bo Montoya to nieźle napisana postać i przydałaby się do tej roli lepsza aktorka. Podobnie zresztą jak w przypadku roli Barbary Kean — Erin Richards jest bardzo nierówna.Aktorski popis, jak i ostatnio, daje Robin Lord Taylor, odgrywający rolę Oswalda Cobblepota. Jego kreacja jest bardzo złożona, a Taylor musi pokazać kilka odcieni bardzo rozchwianej emocjonalnie postaci, co wychodzi mu fantastycznie.
Pozytywnie zaskakuje też David Zayas. Kojarzony pewnie przez większość z roli Angela Batisty w „Dexterze” jako Sal Maroni jest zupełnie inny, ale jednocześnie przenosi pewną specyficzną wrażliwość. Buduje postać w interesujący sposób i mam nadzieję, że będzie się pojawiać w serialu częściej (już nawet bez brody, bez której niezbyt mu korzystnie).
Fantastycznie gra Jada Pinkett Smith jako Fish Mooney, choć reżyserzy muszą na nią uważać, bo często zbliża się do niebezpiecznej granicy. W „The Baloonman” na szczęście ją poskromiono i oglądanie jej to prawdziwa przyjemność.
Znów pochwalę Davida Mazouza. Bardzo podoba mi się ten aktor jako młody Bruce — wiarygodnie ukazuje jego nagłą dojrzałość i wyjątkową uczuciowość. Doskonale wypada we wspólnych scenach z Seanem Pertwee, który ukazuje trochę inne niż poprzednio, cieplejsze oblicze Alfreda.
I na koniec Camren Bicondova, czyli serialowa Selina Kyle — ta jest bardzo nierówna. Nadal kiepsko operuje głosem i nie zawsze wkłada dostatecznie dużo starań w mimikę, choć kilka scen, w których ukazuje zadziorność bohaterki, wychodzi jej całkiem całkiem.
MANIAK O TECHNIKALIACH
Kamera z reguły prowadzona jest nastrojowo i subtelnie, ale zdarza się kilka dynamiczniejszych ujęć. Każde ogląda się z przyjemnością oraz bez poczucia zagubienia, w czym niemała jest zasługa sprawnego i dobrze przemyślanego montażu.
Jak co tydzień podoba mi się charakteryzacja i kostiumy. W „The Baloonman” warto przyjrzeć się zwłaszcza Baloniarzowi i jego przeróżnym maskom, które delikatnie nawiązują do batmanowych złoczyńców, np. Professora Pyga.
Scenografia wciąż jest delikatnie odrealniona i oryginalna. Gotham porywa szalonymi, często bardzo bogatym wnętrzami, które przeciwstawione są szare zewnętrza. A we wszystko włożono ciekawe rekwiyty — na przykład stare telewizory z ekranami CRT.
Jak co tydzień podoba mi się charakteryzacja i kostiumy. W „The Baloonman” warto przyjrzeć się zwłaszcza Baloniarzowi i jego przeróżnym maskom, które delikatnie nawiązują do batmanowych złoczyńców, np. Professora Pyga.
Scenografia wciąż jest delikatnie odrealniona i oryginalna. Gotham porywa szalonymi, często bardzo bogatym wnętrzami, które przeciwstawione są szare zewnętrza. A we wszystko włożono ciekawe rekwiyty — na przykład stare telewizory z ekranami CRT.
Nadal mam problem z muzyką. Niby coś tam zostaje po seansie w głowie, ale niewiele tego i później szybko bezpowrotnie znika.
MANIAK OCENIA
„The Baloonman”, choć oczywiście niepozbawiony wad (umówmy się — zawsze jakieś wady będą), to bije na głowę poprzednie odcinki bardziej przemyślanym scenariuszem oraz sprawniejszą reżyserią. Oby tak dalej. Najwyższa ocena tym razem w pełni zasłużona:
DOBRY |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.