Maniak ocenia #199: "Constantine" S01E01

MA­NIAK ROZ­PO­CZY­NA


John Con­stan­ti­ne to bar­dzo cie­ka­wa ko­mik­so­wa po­stać. Nie­jed­no­znacz­ny mag i eg­zor­cy­sta za­de­biu­to­wał w 1984 roku, w se­rii „Sa­ga o po­two­rze z ba­gien” i zo­stał wy­my­ślo­ny przez Ala­na Moo­re’a, au­to­ra „Straż­ni­ków”, „V jak Ven­de­tta” czy „Pro­sto z piek­ła”. Swo­ją wła­sną se­rię, za­ty­tu­ło­wa­ną „Hell­bla­zer” do­stał czte­ry lata póź­niej, w roku 1988. Jego przy­go­dy opi­sy­wa­li m.in. tacy uzna­ni sce­na­rzy­ści jak: Ja­mie De­la­no, Wa­rren Ellis, Brian Azza­re­llo czy Andy Di­ggle. W 2013 roku, po nie­mal dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach jego wy­da­wa­nia, wła­dze wy­daw­nic­twa po­sta­no­wi­ły za­mknąć „Hell­bla­ze­ra”, a w jego miej­sce uru­cho­mi­li bar­dziej sto­no­wa­ną, dzie­ją­cą się w głów­nym uni­wer­sum DC se­rię pt. „Con­stan­tine”. W mię­dzy­cza­sie, w 2005 roku, po­wsta­ła też luź­no na­wią­zu­ją­ca do pier­wo­wzo­ru fil­mo­wa pro­duk­cja z Kea­nu Reeve­sem w głów­nej roli. Ob­raz od­niósł umiar­ko­wa­ny suk­ces finan­so­wy, ale nie przy­padł do gu­stu kry­ty­kom.
Na po­cząt­ku tego roku ogło­szo­no se­ria­lo­wą wer­sje przy­gód Con­stan­ti­ne’a i od razu wzbu­dzo­no tym po­my­słem kon­tro­wer­sje. Przede wszyst­kim, nie każ­de­mu przy­padł do gu­stu czło­wiek od­po­wie­dzial­ny za ca­ło­kształt pro­duk­cji, czy­li Da­vid S. Go­yer (któ­re­go ja bar­dzo lu­bię za to, co zro­bił przy „Bat­ma­nach” No­la­na czy „Czło­wie­ku ze sta­li”). Po­zy­tyw­nie nie na­stra­ja­ły też plot­ki o ugrzecz­nie­niu pro­duk­cji — se­rial zo­stał wy­ku­pio­ny przez ogól­no­do­step­ną sta­cję NBC, a ta na­ło­ży­ła pew­ne ob­ostrze­nia na eki­pę pro­duk­cyj­ną — m.in. nie po­zwo­lo­no Con­stan­ti­ne’owi pa­lić na ekra­nie (a pa­pie­ros jest w ko­mik­sach jego zna­kiem roz­po­znaw­czym). Z pla­nu do­cho­dzi­ły też po­gło­ski o zi­gno­ro­wa­niu bi­sek­su­al­nej na­tu­ry bo­ha­te­ra i uka­za­niu go jako he­te­ro­sek­su­ali­sty (te zo­sta­ły jed­nak zde­men­to­wa­ne przez twór­cę se­ria­lu). W wie­lu śro­do­wi­skach na dłu­go przed pre­mie­rą by­ło więc o se­ria­lu gło­śno.
Pre­mie­ra wresz­cie na­stą­pi­ła. Czy „Con­stan­tine” jest tak zły, jak go ma­lo­wa­no?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz pi­lo­to­we­go od­cin­ka, za­ty­tu­ło­wa­ne­go „Non Est Asy­lum” (co z ła­ci­ny ozna­cza mniej wię­cej: „Nie ma azy­lu”), na­pi­sa­li Da­niel Ce­rone („Dex­ter”) i Da­vid S. Go­yer, któ­rzy pro­wa­dzą pro­duk­cję se­ria­lu.
Con­stan­tine tra­fia do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go Ra­ven­scar po tym, jak w wy­ni­ku nie­uda­ne­go eg­zor­cy­zmu ma­ła dziew­czyn­ka, Astra, zo­sta­je po­rwa­na do pie­kieł przez de­mo­na. Wkrót­ce, nie­spo­dzie­wa­ne wy­da­rze­nia ka­żą bo­ha­te­ro­wi opu­ścić pla­ców­kę i od­szu­kać cór­kę przy­ja­cie­la, Liv, któ­ra znaj­du­je się w (a jak­że) śmier­tel­nym niebezpieczeństwie.
Twór­cy przed­sta­wia­ją w pi­lo­cie dość kla­sycz­ną, pro­stą hi­sto­rię, któ­ra nie­źle spraw­dza się jako wpro­wa­dze­nie do świa­ta se­ria­lu. Łą­czą przy tym wie­le tro­pów z ko­mik­sów (m.in. wą­tek Astry i nie­uda­ne­go eg­zor­cy­zmu, po­byt w Ra­ven­scar czy prze­szłość głów­ne­go bo­ha­te­ra) ze swo­imi wła­sny­mi po­my­sła­mi (Liv i wą­tek jej ojca). Uda­je się na­wet w ja­kimś stop­niu włą­czyć w to wszyst­ko ty­to­nio­wy na­łóg bo­ha­te­ra — nie wi­dzi­my go, co praw­da, z pa­pie­ro­sem w ustach, ale czę­sto pa­trzy­my, jak bawi się za­pal­nicz­ką, a w jed­nej ze scen uważ­ni do­strze­gą, jak gasi nie­do­pa­łek w po­piel­nicz­ce.
Z dru­giej stro­ny, jest w pi­lo­cie kil­ka rze­czy, któ­re nie do koń­ca się uda­ją. Przede wszyst­kim moż­na od­nieść wra­że­nie, że po­stać głów­ne­go bo­ha­te­ra jest miej­sca­mi ma­lo­wa­na zbyt ja­skra­wy­mi bar­wa­mi. W ko­mik­sach bar­dzo nie­jed­no­znacz­ny, tu­taj za czę­sto zba­cza w stro­nę szla­chet­ne­go bo­ha­te­ra. Przy­da­ło­by się tro­chę wię­cej od­cie­ni szarości.
Nie spraw­dza się też głów­na po­stać ko­bie­ca, Liv — jest tro­chę ni­ja­ka i bar­dzo bier­na. Twór­cy zda­li so­bie jed­nak z tego spra­wę i już w ko­lej­nych od­cin­kach jej miej­sce zaj­mie ktoś inny, choć spo­sób, w jaki się Liv po­zby­to, nie na­le­ży do naj­sub­tel­niej­szych i naj­le­piej uza­sad­nio­nych sce­na­riu­szo­wo.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Od­ci­nek re­ży­se­ru­je Neil Mar­shall, au­tor gło­śne­go „Zej­ścia” a od nie­daw­na re­ży­ser tak­że se­ria­lo­wy, któ­ry pra­co­wał m.in. przy „Grze o tron”. Mar­shall na­da­je „Con­stan­ti­ne’owi” dość cie­ka­wy ton. Nie sta­ra się za wszel­ką ce­nę prze­stra­szyć wi­dza wy­ska­ku­ją­cy­mi znie­nac­ka stra­cha­mi czy też mno­że­niem okrop­no­ści na ekra­nie. Za­miast tego two­rzy de­li­kat­nie nie­po­ko­ją­cą at­mos­fe­rę, któ­rą dość kon­se­kwent­nie utrzy­mu­je. Ko­rzy­sta przy tym ze spraw­dzo­nych roz­wią­zań: za­ba­wy zbli­że­nia­mi i od­da­le­nia­mi, fine­zyj­nych ru­chów ka­me­ry czy dy­na­micz­ne­go miej­sca­mi mon­ta­żu (któ­rym bar­dzo umie­jęt­nie się po­słu­gu­je). Wszyst­ko to spa­ja dość cie­ka­wą sty­li­sty­ką. Od­ci­nek oglą­da się dzię­ki temu bar­dzo do­brze.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ak­to­rów do­bra­no do se­ria­lu zna­ko­mi­cie. Matt Ryan („Za­bój­cze umy­sły: Okiem spraw­cy”) to ide­al­ny Con­stan­tine, jak­by żyw­cem prze­nie­sio­ny z kart ko­mik­su. Nie dość, że wy­glą­da do­kład­nie tak, jak przed­sta­wia­ło go więk­szość ry­sow­ni­ków, to jesz­cze do­sko­na­le gra i ro­zu­mie zło­żo­ność po­sta­ci. Fan­ta­stycz­nie po­ka­zu­je więc emo­cje i pod­le­wa swą kre­ację pew­ne­go ro­dza­ju non­sza­lan­cją. Efekt jest zna­ko­mi­ty.
Do­brze spi­su­je się też Lucy Gri­ffiths („Czys­ta krew”) jako Liv. Choć po­stać, jak wspo­mnia­łem wy­żej, nie na­le­ży do naj­le­piej roz­pi­sa­nych, to ak­tor­ka spo­ro z tej roli wy­cią­ga, choć… ma ten­den­cję do czę­ste­go po­ka­zy­wa­nia jed­nej i tej sa­mej miny.
Char­les Hal­ford („Ta­ta­stro­fa”) jest w roli Cha­sa, przy­ja­cie­la Joh­na, dość wia­ry­god­ny i na pew­no nie bra­ku­je mu cha­ry­zmy. Nie ma jed­nak w od­cin­ku spo­ro scen. Po­dob­nie spra­wa ma się z Je­re­mym Da­vie­sem („Za­gu­bie­ni”). Do­sta­je cie­ka­wą, ty­po­wą (nie­ste­ty trosz­kę ak­to­ra za­szu­flad­ko­wa­no) dla sie­bie ro­lę neu­ro­tycz­ne­go, nie­co sza­lo­ne­go na­ukow­ca, Ri­tchie’ego Simp­so­na i choć gra nie­sa­mo­wi­cie, to jed­nak bar­dzo go ma­ło.
Z Ha­rol­dem Pe­rri­neau mam pro­blem — wciąż ko­ja­rzę go z roli Mi­chae­la „they-took-my-son” Daw­so­na z „Za­gu­bio­nych”, w któ­rych nie­sa­mo­wi­cie mnie iry­to­wał i za każ­dym ra­zem, gdy wi­dzę go na ekra­nie, wszyst­kie te ne­ga­tyw­ne emo­cje do mnie wra­ca­ją. Tak czy siak, od­gry­wa­ny przez nie­go anioł Ma­nny ma chy­ba tro­chę de­ner­wo­wać wi­dza, więc pod tym wzglę­dem jest to kre­acja uda­na.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia przy­go­to­wa­no bar­dzo sta­ran­nie. Ka­me­ra jest po­pro­wa­dzo­na w róż­no­rod­ny spo­sób, tak aby jak naj­le­piej pod­kre­ślić at­mos­fe­rę da­nej sce­ny. Nie ma pro­ble­mów z płyn­no­ścią i ostro­ścią ko­lej­nych ujęć, ade­kwat­na jest tak­że ko­lo­rys­ty­ka. Mon­taż zre­ali­zo­wa­no spraw­nie, a mo­men­ta­mi bar­dzo po­my­sło­wo. Unik­nię­to ra­czej więk­szych uhy­bień i na­wet tam, gdzie ak­cja po­ka­zy­wa­na jest dy­na­micz­niej, ra­czej nie po­peł­nio­no tech­nicz­nych błę­dów.
Po­zy­tyw­nie za­ska­ku­ją efek­ty spe­cjal­ne. Wy­glą­da­ją dość wi­do­wi­sko­wo i są uży­wa­ne roz­sąd­nie. Świet­nie przy­go­to­wa­no też ko­stiu­my i cha­rak­te­ry­za­cję — strój głów­ne­go bo­ha­te­ra wy­glą­da do­kład­nie jak w ko­mik­sach. Spo­ro pra­cy wło­żo­no w sce­no­gra­fię — wnę­trza ma­ją do­sko­na­łą, nie­po­ko­ją­cą at­mos­fe­rę, do­sko­na­le wy­ko­rzy­sta­no rów­nież ple­ne­ry.
Mu­zy­ka jest fan­ta­stycz­na, ale nic w tym dziw­ne­go, bo skom­po­no­wał ją Bear McCrea­ry, od­po­wie­dzial­ny m.in. za „De­mo­ny Da Vin­ci”. Utwo­ry McCrea­ry’ego nie tyl­ko sku­tecz­nie pod­kre­śla­ją wy­mo­wę da­nych scen, ale też wpa­da­ją w ucho i za­pa­da­ją w pa­mięć.

MA­NIAK OCE­NIA


Pi­lot „Con­stan­ti­ne’a” to so­lid­ny po­czą­tek se­ria­lu. Od­ci­nek nie jest ide­al­ny, ale cał­kiem przy­zwo­ity, a opo­wie­dzia­na przez twór­ców hi­sto­ria, choć nie­szcze­gól­nie za­ska­ku­je, ma spo­ro wa­lo­rów roz­ryw­ko­wych. Oglą­da się to przy­jem­nie i na pew­no czuć spo­ry po­ten­cjał. Oby z nie­go sko­rzys­ta­no.

DO­BRY

Komentarze