MANIAK KLECI WSTĘP
Manga „Shingeki no kyojin” (『進撃の巨人』; w Polsce wydawana pod tytułem „Atak tytanów”, a na świecie — „Attack on Titan”), choć kiepsko narysowana, niemal z miejsca okazała się ogromnym sukcesem. Historia ludzkości ciemiężonej przez straszliwych tytanów dość szybko dostała animowaną adaptację, która jeszcze bardziej zwiększyła jej popularność, oraz liczne spin-offy. Jeśli zapytać by przypadkowego przechodnia w Japonii czy kojarzy ten tytuł, niemal na pewno uzyskałoby się odpowiedź twierdzącą. Aktorska adaptacja mangi była więc tylko kwestią czasu.
Plany takiej ogłoszono już w 2011 roku, czyli nieco ponad rok od ukazania się pierwszego rozdziału komiksu. Premierę pierwotnie ustalono na rok 2013 Nie obyło się jednak bez komplikacji. Wkrótce z projektu zrezygnował reżyser (z powodu, a jakże, różnic artystycznych), w związku z czym realizacja obrazu musiała zostać odłożona w czasie. Dopiero w grudniu 2013 roku znaleziono nowego reżysera i wtedy produkcja ruszyła pełną parą.
Film został podzielony na dwie części, z których pierwsza niedawno weszła do japońskich kin, druga zaś ukaże się we wrześniu. Udało mi się niedawno zobaczyć tę pierwszą połówkę kinowej historii. Jak wyszło?
MANIAK O SCENARIUSZU
Scenariusz filmu napisali Watanabe Yūsuke (渡辺雄介; „GANTZ”) oraz krytyk filmowy Machiyama Tomohiro (町山智浩). Od razu trzeba zaznaczyć, że Ci, którzy oczekiwali stuprocentowej wierności oryginałowi poczują się zawiedzeni, ponieważ scenarzyści przygotowują raczej wariację na temat historii znanej z komiksów.
Z mangowego oryginału wzięty jest główny zarys fabuły oraz kluczowe wydarzenia. Pojawiają się więc tajemniczy tytani, którzy dziesiątkują ludzkość. Ludzie, którzy przeżyli, budują trzy wysokie mury, za którymi się chronią. Mija sto lat. Nadchodzi ogromny tytan, który niszczy mur, pozwalając innym wtargnąć na teren ludzi… I odtąd historia idzie już własnym torem (choć tu i ówdzie zdaje się odwoływać do tej już znanej).
Ponieważ film został nakręcony z japońską obsadą, zmianie uległo miejsce akcji. W oryginale jest ono bliżej nieokreślone, choć ze względu na mnogość germańskich nazwisk, spekuluje się, że to Europa Środkowa, prawdopodobnie Niemcy. Tutaj, rzecz jasna, mamy do czynienia z Japonią. Wszyscy bohaterowie mają azjatyckie pochodzenie i co za tym idzie, zmieniają się także relacje między nimi. Mikasa i Eren nie są już przyrodnim rodzeństwem, a przyjaciółmi; ponadto kilka postaci pominięto i zastąpiono ich zupełnie nowymi. Co ciekawe, ludzkość korzysta w tej wersji ze znacznie nowocześniejszej technologii niż w mandze (są choćby urządzenia na baterie czy pojazdy silnikowe — choć w obu przypadkach nieliczne).
Te zmiany w świecie przedstawionym wypadają różnie. Czasem pomysły scenarzystów rzeczywiście mają sens, czasem zaś panowie Watanabe i Machiyama wpadają w różnorakie pułapki, z których nie do końca udaje im się wybrnąć. Bo skąd w takim ograniczonym murami świecie, z którego nikt nie wychodzi, paliwo do pojazdów?
Jak się ma jednak sama historia? Cóż, ogólny jej zarys wypada niespodziewanie dobrze i jest kilka rzeczy, które sprawdzają się lepiej niż w pierwowzorze. Pochwalić trzeba chociażby decyzję o względnie szybkim posunięciu akcji do przodu i nie rozciąganiu jej w nieskończoność. Ludzkość więc dość prędko wyrusza odzyskać utracony obszar i ma realne plany uszczelnienia zniszczonego przez ogromnego tytana muru. Ale to oczywiście sam zarys, a diabeł — jak wiadomo — tkwi w szczegółach.
Jeśli można coś zarzucić mandze (obok paskudnych obrazków), to zdecydowanie jest to konstrukcja bohaterów — a przynajmniej na samym początku. Postaci są w dużej mierze bardzo sztampowe, czasem przerysowane (nie wspominając już o uczynieniu ważnej żeńskiej postaci totalną Marysią Zuzanną) i dopiero z czasem Isayama Hajime (諌山創) zdaje się je sensowniej rozwijać — a i tak nie zawsze. Scenarzyści chcieli te błędy naprawić — a przynajmniej tak wynika z przeprowadzanych z twórcami filmu wywiadów. Niestety, udaje się to średnio.
Eren, który w mandze zaczyna jako jednowymiarowy i dość denerwujący protagonista powtarzający jak mantrę: „Zniszczę ich, co do jednego!”, w filmie jest… jeszcze bardziej irytujący. Co więcej, twórcy nawet nie starają się go zrehabilitować, tak jak robi to w późniejszych tomach Isayama. Najpierw więc przedstawiają go jako przemądrzałego i nieprzyjemnego chłystka, który powątpiewa w istnienie tytanów, a potem zamieniają w biegającego bezwiednie w tę i we w tę… idiotę. Mikasa, choć na początku zapowiada się obiecująco, szybko staje się jeszcze większą Marysią Zuzanną niż w oryginale — pomijając już fakt, że jej wątek jest bardzo dziwny i, niestety, mało wiarygodny, nawet w ramach świata przedstawionego. Z trójki głównych bohaterów jedynie Armin zostaje rozpisany w taki sposób, że jakoś tam łatwo się z nim utożsamić i zrozumieć motywy nim kierujące. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że to z jego punktu widzenia zostajemy wprowadzeni w świat filmu — co z drugiej strony jest wyborem nieco osobliwym, biorąc pod uwagę, że to jednak Eren jest protagonistą.
Problemem jest także fakt, że scenarzyści bardzo mało czasu poświęcają na ekspozycję. Nie dają widzowi zapoznać się z bohaterami, nie starają się pokazać ich miłości, lęków czy pragnień. I to niestety prowadzi do tego, że gdzieś po drodze te postaci tracą swoją wiarygodność, a widzowi nie do końca na nich zależy. Dodatkowo, jednym z bardzo dużych błędów zdaje się całkowite usunięcie z historii rodziców Erena (w filmowej wersji oboje zmarli jeszcze przed atakiem tytanów). To co w mandze motywowało go do działania i walki z tytanami zostaje więc całkowicie usunięte. Pomysł, jaki zaś scenarzyści wysuwają na zastępstwo, jest, delikatnie mówiąc, szyty naprawdę grubymi nićmi.
Zbyt krótka ekspozycja dodatkowo podkreśla kilka fabularnych niekonsekwencji i każe widzowi zastanowić się nad wieloma elementami fabuły filmu. Dla przykładu — w filmie są tylko dwie (krótkie) sceny, w których nowi wojskowi rekruci widzą sprzęt do manewrów przestrzennych, ale ani razu nie zasugerowano, że przeszli odpowiednie ćwiczenia, by móc taki sprzęt używać. Co więcej, do ostatnich minut filmu, nie licząc małych wyjątków, korzystają z niego bardzo rzadko. A jeśli już ktoś z nich decyduje się na jego użycie, to śmiga, jakby uczył się tego od dziecka.
Historię psują też dziwnie rozpisane wątki miłosne. Są więc niepotrzebne trójkąty (które jeszcze bardziej psują postaci Erena i Mikasy) czy kuriozalnie ukazany i właściwie zmarginalizowany problem gwałtu na mężczyźnie (choć sprawczyni oczywiście natychmiast zostaje ukarana — czyt. zjedzona). Jednocześnie scenarzyści pokazują, że jak chcą, to potrafią — wątek przyjaźni Armina i Saszy, zarysowany subtelnie i rozwijający się stopniowo jest tego dowodem.
Nie sprawdzają się też elementy komediowe. Tak jak pewna fajtłapowatość Hange czy też ogromny apetyt Saszy pozwalały w mandze i anime nieco rozładować napięcie, tak w filmie aktorskim rozpisane są kiepsko i umiejscowione w najgorszych możliwych momentach. W efekcie bardzo psują atmosferę.
Scenarzystom udaje się jednak bardzo trzeci akt — pełen akcji i bardzo pomysłowych nawiązań do mangi. Watanabe i Mochiyama mocno przykładają się do swej pracy i dość ciekawie rozwiązują pewne wątki (choć nie obyło się bez pewnych zgrzytów). Fabuła w tym momencie staje się tak absorbująca, że zapomina się o pewnych niedociągnięciach i z większą chęcią śledzi poczynania bohaterów. Zwłaszcza, że do akcji wkraczają także nowi, między innymi bardzo ciekawy kapitan Shikishima (oparty częściowo na Erwinie, a częściowo na Levim). Do tego twórcy zaczynają sugerować większą tajemnicę, a zakończenie zachęca (choć po bardzo szkolnemu) do sięgnięcia po dalszy ciąg.
MANIAK O REŻYSERII
Reżyserią filmu zajął się Higuchi Shinji (樋口真嗣; „Nihon Chinbotsu” 『日本沈没』), któremu udaje się gdzieś tam pomysłami realizatorskimi przykryć niedoskonałości scenariusza. Całość filmu otwiera naprawdę dobrą sekwencją animowaną, stanowiącą idealne wprowadzenie do przedstawionego świata. Dalszą akcję pokazuje w sposób może niekoniecznie oryginalny (nie ma co liczyć na eksperymenty), ale przyzwoity. Sprawnie posługuje się więc zbliżeniami czy dynamicznym montażem, a nawet sięga po takie zabiegi jak slow-motion. To wszystko bardzo dobrze się sprawdza i Higuchiemu udaje się utrzymać właściwe tempo opowieści.
Udaje mu się także stworzyć bardzo ciekawą atmosferę. Jest dość mrocznie, miejscami przygnębiająco, a dodatkowo całość zostaje wzbogacona o elementy horroru. Horroru, rzecz jasna, w iście japońskim stylu — który zamiast wyskakującymi znienacka zza winkla potworami i równie nagle rozbrzmiewającymi efektami dźwiękowymi, straszy właśnie klimatem i wylewającym się z ekranu poczuciem zagrożenia. Trochę niestety psuje to realizacja wstawek komediowych (już i tak niezbyt umiejętnie wpisanych w scenariusz) — zbyt kreskówkowa, przerysowana i slapsitckowa.
Trzeba też przyznać, że całkiem nieźle Higuchi operuje efektami specjalnymi — choć, z racji tego, że dość sporo pracował w różnych produkcjach właśnie przy efektach, nie powinno raczej dziwić. Reżyser stawia raczej na efekty praktyczne, komputera każe zaś używać po to, by je ulepszyć. Oczywiście nie ma co liczyć na hollywoodzką widowiskowość (o czym szerzej za chwilę), ale jak na japońskie realia jest naprawdę przyzwoicie.
Różnie Higuchi się sprawdza, jeśli chodzi o prowadzenie aktorów. Nie zawsze radzi sobie z tym młodszym pokoleniem, czasem zaś podejmuje kuriozalne decyzje.
MANIAK O AKTORACH
Czyli aktorsko jest bardzo nierówno i daje się to we znaki już w kreacjach głównych bohaterów.
Nie sprawdza się Miura Haruma (三浦春馬; „Gokusen: The Movie” 『ごくせん THE MOVIE』) jako Eren. Aktor w większości scen sprawia wrażenie oderwanego od rzeczywistości, a w pozostałych mocno wkurzonego. I fakt, takie wkurzenie czasem jest na miejscu, jak choćby w scenach kłótni, ale co z tego, skoro Miura tak czy siak jest mało przekonujący.
Trochę lepiej sprawa wygląda z wcielającą się w Mikasę Mizuharą Kiko (水原希子; „Norwegian Wood” 『ノルウェイの森』), ale i tu jest sporo niedociagnieć. Mizuhara najlepiej wypada na początku, kiedy scenarzyści jeszcze nie puszczają tak bardzo wodzy wyobraźni, ale potem staje się robotem biegającym po ekranie z jedną miną. Szkoda, bo aktorka ma naprawdę potencjał.
Najwiarygodniej z trójki głównych aktorów wypada Hongō Kanata (本郷奏多; „Tennis no Ōjisama” 『テニスの王子様』) w roli Armina. Świetnie radzi sobie pod względem emocjonalnym, a jego gra jest bardzo wyważona. Dodatkowym atut stanowią sympatia i urok bijące od aktora. Jego Armin nie jest, co prawda, jeden do jednego taki, jak w mandze czy anime — Hongō pozwala sobie na dość swobodną interpretację — ale w ramach przedstawionego w filmie świata, sprawdza się doskonale.
To samo, co o głównej obsadzie, można też powiedzieć o drugim planie. Najbardziej szkoda mi chyba Ishihary Satomi (石原さとみ; „Sadako 3D” 『貞子3D』). Aktorka w większości scen jest naprawdę dobra, ale wskutek złych decyzji reżyserskich (i po części scenariuszowych także) trafia jej się kilka scen, w których tak bardzo przerysowuje swoją postać, Hange, że niezamierzenie wywołuje u widza kpiący uśmiech. I oczywiście, można by argumentować, że przesadzona ekspresja to nieodłączny atrybut mangowej Hange, ale w filmie się to nie sprawdza — zwłaszcza, że tworzy to ogromny kontrast z tym, jaka ta postać jest w pozostałych scenach.
Podobny problem jest z Sakurabą Nanami (桜庭ななみ; „Akai ito” 『赤い糸』) w roli Sashy. Aktorka dostała niestety kiepsko napisaną rolę. I choć udaje jej się czasem odejść od schematycznej idiotki z nadmiernym apetytem i pokazać, że potrafi też nieco poważniej (znakomite wspólne sceny z Hongō Kanatą), to niestety nie ma za wielu takich możliwości. A przecież wystarczyłoby ten jej apetyt pokazać nieco subtelniej.
Ciężko też jednoznacznie wypowiedzieć się o Hasegawie Hirokim (長谷川博己; „Zabawmy się w piekle” 『地獄でなぜ悪い』), bo jego Shikishima jest z jednej strony tak tajemniczy i intrygujący jak powinien, a z drugiej zaś, w wielu scenach rzuca się w oczy pewna tendencja Hasegawy do przedramatyzowywania.
Złego słowa nie można powiedzieć natomiast o Kunimurze Junie (國村隼; „Bez przebaczenia” 『許されざる者』) — to zresztą zaprawiony w boju aktor, który w swoim bogaty dorobku może pochwalić się także współpracą z Ridleyem Scottem („Czarny deszcz”) czy Quentinem Taratino („Kill Bill”). Jego Kubal to postać wzorowana nieco na Pixisie z mangi. Kunimura jest w roli odpowiednio majestatyczny, potrafi wzbudzić respekt jednym spojrzeniem i bije od niego aura wojskowego przywódcy.
Podobnie sprawdza się Pierre Taki (ピエール瀧; „Kyōaku” 『凶悪』) jako Sōda, filmowy odpowiednik Hannesa. Taki jest w swojej roli całkiem wiarygodny i dość dobrze się go ogląda.
MANIAK O TECHNIKALIACH
Typowo techniczne aspekty filmu można z reguły ocenić pozytywnie. Bardzo dobre są zdjęcia — z początku spokojne, z czasem coraz bardziej dynamiczne; zawsze odznaczające się dobrą głębią obrazu oraz przyzwoitą kompozycją. Nieźle przygotowano montaż, który świetnie dostosowano do kolejnych scen. Montażysta ładnie podkreśla dramatyzm historii i trzyma się ogólnie przyjętych zasad, nie popełniając typowych błędów.
Pochwalić należy charakteryzację i kostiumy. Bohaterowie wyglądają naprawdę świetnie i ubrani są w kapitalne, niemal żywcem wzięte z pierwowzoru stroje. Kunszt charakteryzatorów widoczny jest zaś zwłaszcza w postaciach tytanów, także granych przez żywych aktorów.
Imponuje scenografia. Pomysł, by wykorzystać do zdjęć opuszczoną japońska wyspę, tzw. Gunkanjimę (軍艦島), okazał się strzałem w dziesiątkę. Porzucone budynki wyspy doskonale wpisują się w mroczną atmosferę i wizję świata przedstawionego, nadając całości czegoś wyjątkowego. Cieszy też uwaga poświęcona szczegółom — choćby straganikom, czy mniejszym budynkom.
Jak już wspominałem wyżej, efekty specjalne są, jak na japoński film, bardzo dobre. Sporo tu efektów praktycznych, które następnie poddano komputerowej obróbce. Tytani wyglądają dzięki temu naprawdę dobrze (i przerażająco), podobnie jest z murem. Jedyne, co rzuca się w oczy, to dość przeciętna realizacja scen, w których bohaterowie używają sprzętu do manewrów przestrzennych — zastosowany w tym celu greenscreen dość mocno widać, a i sylwetki bohaterów nie wyglądają najszczęśliwiej.
Całkiem znośne są efekty dźwiękowe. Nieźle brzmią miecze, sprzęty czy wreszcie sami tytani. To wszystko poprawie zmiksowano z dialogami. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie muzyka. Ta niestety daje się we znaki i tylko w niektórych momentach dobrano ją przyzwoicie. Kompozytor, znany skądinąd Sagisu Shirō (鷺巣詩郎; „Neon Genesis Evangelion” 『新世紀エヴァンゲリオン』) mocno zawodzi.
MANIAK OCENIA
Tak więc widzicie, aktorski „Atak tytanów” to nie jest film wybitny. Jednak pomimo wielu wad, nie jest to też film zupełnie zły. W gruncie rzeczy to ciekawa wizja i reinterpretacja mangi, która po prostu cierpi na kilka (no, trochę więcej niż kilka) niedociągnięć. Tak czy siak, jestem ciekaw drugiej części i mam nadzieję, że będzie lepsza. Tymczasem jedynka dostaje:
ŚREDNI |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.