Maniak inaczej #49: Na konwencie, czyli relacja z Coperniconu 2015

MANIAK ZACZYNA


W weekend dwa tygodnie temu, w moim kochanym, rodzinnym Toruniu odbył się konwent o wdzięcznej i bardzo trafnej nazwie Copernicon. Była to już szósta edycja tej imprezy, ale dla mnie tak właściwie pierwsza — mimo że w Toruniu mieszkam od urodzenia, to jakoś wcześniej zabrakło mi na tyle odwagi, by buszować pośród innych maniaków popkultury i fantastyki. Ale tym razem się przemogłem. Ba, nawet przygotowałem swój własny punkt programu.
Copernicon to jednocześnie trzeci konwent w moim życiu (zanim zaczniecie psioczyć jakie to mam małe doświadczenie w tego typu rzeczach, to już wysuwam kontrargument — tam są ludzie!), po sympatycznym (acz krótko żyjącym) Omakaiu oraz zeszłorocznej edycji Weekendu Toruńskej Fantastyki (w skrócie WTF). Jak mi się podobało i czy warto w ogóle na takie imprezy przybywać?


MANIAK O KRÓTKIM PIĄTKU


Pierwszy dzień konwentu oficjalnie rozpoczynał się już o godzinie 16.00. Ale niestety nie dla mnie, bo z różnych względów mogłem się na nim pojawić dopiero przed 19.00. Ominęły mnie w ten sposób bardzo ciekawe atrakcje i bardzo mi z tego powodu przykro, ale cóż — siła wyższa. W każdym razie jak tylko mogłem, pobiegłem na przystanek, wsiadłem w tramwaj i w ciągu dziesięciu minut znalazłem się w Collegium Minus — jednym z trzech budynków, w których impreza się odbywała. Podszedłem ładnie do stoiska z akredytacją, podałem swoje dane i okazało się, że nic nie muszę za wstęp płacić. Dostałem standardowe uposażenie: czyli identyfikator i ładnie zapakowany program (a w nim opis mojej atrakcji drukiem — chyba pierwszy raz ukazałem się drukiem w nakładzie większym niż trzy egzemplarze) i po uzupełnieniu danych udałem się pod salę, w której miała się odbyć jedyna atrakcja, jaką miałem tego dnia obejrzeć — druga część panelu pt. „Remake, retelling, sequel i prequel, czyli: «zagraj to jeszcze raz Sam!» Skąd w nas potrzeba do opowiadania wciąż tych samych historii?”.
Bardzo żałuję, że nie mogłem uczestniczyć w pierwszej części tego panelu, ale na drugą warto było się udać. Temat remake’ów jest dziś chyba bardziej aktualny niż kiedykolwiek i bardzo byłem ciekaw, jak do niego paneliści pochodzą. A posłuchać można było m.in. blogerów: MyszęPawła Opydo; dziennikarzy: Kamila Śmiałkowskiego i Roberta Ziębińskiego oraz internetowego pisarza, Simona Zacka. Padło kilka trafnych spostrzeżeń, zwłaszcza ze strony Myszy oraz imponującego wiedzą Ziębińskiego. Trochę nie bardzo wiem, co tam robił Opydo (i wcale nie piszę tego kąśliwie — Paweł to naprawdę sympatyczny chłopak), bo właściwie przez większość panelu milczał i temat na krótko podchwycił dopiero, gdy padło na filmowe adaptacje gier komputerowych (i trzeba przyznać, że wtedy mówił naprawdę ciekawie). Ale ponoć odzywał się więcej na części pierwszej. Tak czy siak, było ciekawie i inspirująco. Do tego stopnia, że sam zamierzam coś o remake’ach napisać, bo zebrało się we mnie sporo przemyśleń na ten temat. Aha, absolutny hit panelu: Mary Poppins kontra Predator. Mysza powinna iść z nim do Hollywoodu.
I to był mój piątek na Coperniconie. Po prelekcji zmyłem się do domu — zwłaszcza, że musiałem jeszcze popracować nad swoim niedzielnym wystąpieniem.

MANIAK O DŁUUUGIEJ SOBOCIE


Sobota to pobudka wcześnie rano (w trybie: dzwoni budzik — budzę się — jeszcze trochę… — znów dzwoni budzik — budzę się — jeszcze trochę… — budzik już nie dzwoni — o kurczę, która godzina?! — cholera, spóźnię się!) i niemal cały dzień na konwencie, bo atrakcji co niemiara.
Wszystko zaczęło się o 10.00 wraz z panelem dyskusyjnym pt. „Tani chwyt odmienności czy potrzeba rzeczywistej reprezentacji? Jako to jest z postaciami queer i mniejszościami w popularnych produkcjach serialowych?”. I choć na słowo queer jestem uczulony jak mało kto (przez jego pierwotne znaczenie, a co za tym idzie — dość pejoratywny wydźwięk), to niezrażony nieszczęśliwym słownictwem zasiadłem w pierwszym rządku, by posłuchać spostrzeżeń Myszy, Zwierza, Maskotki oraz Mirosława Gołuńskiego. Spostrzeżeń ciekawych i niestety smutnych wniosków, że choć z reprezentacją w mediach jest coraz lepiej, to jednak wciąż daleka droga przed nami. Plusik zaś należy się Maskotce za poruszenie bliskiego mi problemu osób niebinarnych (o których może jeszcze coś kiedyś napiszę tu na blogu od siebie).
Po zakończeniu panelu ładnie przywitałem się z Myszą, z którą pierwszy raz widziałem się na żywo, a potem pognałem na kolejny punkt programu: Zombie VS Zwierz na żywo. Jeśli z jakichś powodów nie wiecie: Zombie VS Zwierz to podcast nagrywany przez Pawła Opydo i Kasię „Zwierza Popkulturalnego” Czajkę. Obserwowanie całego procesu nagrania na żywo — choć zachodzącego w innych niż normalnie warunkach — to naprawdę wielka frajda. Zwłaszcza, że zaistniała w tym przypadku możliwość interakcji z uczestnikami (a sala była wypełniona nimi po brzegi) i prowadzący z wielką chęcią odpowiedzieli na pytania publiczności. Atmosfera była bardzo sympatyczna (choć nie bez incydentów, jak wytykanie komuś zwichniętej erki), ale wszystko co dobre bardzo szybko się niestety kończy i tak też było w tym wypadku. A że w programie akurat nie było nic, na co koniecznie chciałem się udać, szybko pognałem w głąb centrum (o krótkiej wizycie w budynku, który zajmowali sprzedawcy i wystawcy nie wspominam, bo liczba ludzi była tam przytłaczająca i nie dało się normalnie przejść), by wyposażyć się w jakąś przekąskę i coś do picia, zwłaszcza że kolejne pięć godzin znów miałem spędzić w konwentowych budynkach.
A te pięć godzin zaczęło się od panelu (tak, chodziłem prawie na same panele) pt. „Powab zła — o czarnych charakterach kradnących show”, który prowadził Paweł Ścibiorek. Wraz z gośćmi, m.in. Zwierzem, Ewą Białołęcką, Rafałem Orkanem oraz Pawłem Opydo (który wcisnął się tam tak o — bo chciał) prowadzący dyskutował o czarnych charakterach i tym czymś, co w nich do nas przemawia. I to był chyba najmniej ciekawy panel — a przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Wnioski nie były jakoś szczególnie odkrywcze, a i wydaje mi się, że do tematu można było podejść nieco głębiej. Ale mówię to tak z dystansu, bo generalnie słuchało się wszystkich bardzo przyjemnie. Refleksja przyszła potem.
Następny panel (tak, znowu!) był dość problematyczny, ale mam wrażenie, że ostatecznie tylko z pozoru. Dlaczego? Otóż rzecz zatytułowana była „Czy blockbustery i kino akcji boi się dziś silnych kobiet bardziej, niż dwadzieścia lat temu? O ratujących dzień białych samcach alfa i utraconej spuściźnie Lary Croft.”, a większość wypowiadających się na temat należała do płci… męskiej. Kobiety godnie reprezentowała tylko Aeth, czyli autorka bloga Wiedźma na Orbicie, a poza tym wypowiadali się: Simon Zack, Robert Ziębiński, Rafał Orkan i tak, zgadliście — Paweł Opydo, który przyszedł tak o — bo chciał. O dziwo jednak cała dyskusja wydała mi się bardzo merytoryczna. Poruszono w jej toku takie tematy jak: definicja określenia „silna kobieta”, czy wizerunek kobiety w popkulturze na przestrzeni lat. W pewnym momencie zrobiło się jednak zbyt emocjonalnie i gdzieś dyskutujący przestali się dobrze rozumieć. Podczas gdy jeden z uczestników próbował uwypuklić pewną pozytywną tendencję (przy jednoczesnym zaznaczeniu, że droga i tak jest jeszcze daleka), drugi zrozumiał to na opak i starał się argumentować, że dobrze wcale nie jest, bo w takim Marvelu robią filmy o samych facetach (a nie o to chodziło). Tak czy siak, pomimo tych wszystkich dramatów, panelistów słuchało się dobrze, ale znów przyszły wnioski smutne, jak po panelu o reprezentacji: wciąż przed nami kupa roboty. Co zresztą dobitnie pokazała także uwaga jednej ze słuchaczek, która zauważyła także problem wieku i rasy kobiet w popkulturze — równie istotny.
I ostatni panel, na jaki się udałem, to rzecz o wątkach miłosnych. „Fantazja z miłością w tle — komedie romantyczne, paranormale i wątki romansowe… właściwie wszędzie” prowadziła Elin, a jej rozmówcami byli: Mysza, Zwierz, Ewa Białołęcka i zgadliście, Paweł Opydo, który przyszedł tak o — bo chciał. Panel był intrygujący tym bardziej, że zdania dyskutujących były bardzo różne i takie zderzenie wielu opinii wyszło bardzo na plus. I ponownie — było bardzo inspirująco i być może jako beznadziejny romantyk (który tak jak Paweł nienawidzi, gdy miłość ostatecznie nie wypala) coś tam kiedyś o wątkach miłosnych skrobnę.
Następny punkt programu to coś, czego jak fan „Once Upon a Time” nie mogłem nijak przegapić — prelekcja Aeth o najciekawszych reinterpretacjach baśni i disneyowskch smaczkach w serialu. Sam podejmuję ten temat w moich recapach, więc wyruszyłem posłuchać z ogromnym zapałem. I choć publiczność była dość mała, to Aeth mówiła bardzo ciekawie i była otwarta również na spostrzeżenia słuchaczy. A poza tym: „Once Upon a Time”. Chyba wszystko jasne?
Po wszystkim skorzystałem z okazji, by z Aeth ładnie się zapoznać i razem pognaliśmy na drugą część disneyowskiego konkursu Myszy. Konkurs zasadniczo polegał na odgadnięciu tytułu puszczanej piosenki oraz filmu animowanego, z którego pochodzi. To drugie było z wiadomych względów problematyczne w przypadku filmów, których nie widziałem (czyli właściwie tych z zeszłej dekady) oraz tych, które widziałem dawno (ale jestem z siebie dumny, bo skojarzyłem „Hymn agencji” z „Bernarda i Bianki” i piosenkę Madam Mim z „Miecza w kamieniu” — szkoda, że nie akurat wtedy, gdy nie była kolej drużyny, do której dołączyliśmy z Aeth); a to pierwsze — cóż, właściwie zawsze, bo tytuły piosenek to coś, czym zazwyczaj w filmach nie zawracam sobie głowy (poza drobnym wyjątkami). Tak czy siak, konkurs okazał się świetną zabawą.
I to był mój ostatni punkt w sobotę. Żołądek zaczął się domagać o jedzenie, a i prelekcja wołała z domu, prosząc o ostateczne dopracowanie. Usatysfakcjonowany wyszedłem więc z terenu konwentu i powoli zacząłem przygotowywać się na kolejny, ostatni już dzień.

MANIAK O SWOJEJ NIEDZIELI


Pobudka w niedzielę wyglądała podobnie do tej sobotniej, z tym że dodatkowo wystąpił jeszcze jeden czynnik: konieczność wydrukowania materiałów do prezentacji (z których później i tak się nie skorzysta, bo lepiej mówić z pamięci). W każdym razie udało się ze wszystkim wyrobić i byłoby jeszcze cudownie, gdyby tramwaje raczyły jeździć normalnie. Ostatecznie jednak dotarłem na miejsce ok. godziny 11.00 i wcisnąłem się na pierwszą prelekcję.
Umyślnie piszę „wcisnąłem”, bo sala była wypełniona po brzegi. A wszyscy przyszli słuchać Zwierza mówiącego o serialach w teorii przeznaczonych dla kobiet: o ich konstrukcji, typowych bohaterkach itd. I okazuje się, że te wszystkie pozycje, które producenci w założeniach kierują do jednej z płci (przy czym konserwatywnie biorą pod uwagę tylko dwie z nich), niekoniecznie są przez przedstawicieli tejże płci właśnie oglądane. I tu wysunął się dość złożony problem: czy widzów rzeczywiście należy dzielić według płci, dopisywać tym płciom konkretne cechy i pod te cechy tworzyć seriale, czy może jednak spojrzeć na sprawę nieco inaczej, szerzej. Szkoda, że nie słuchali tego żadni producenci telewizyjni! I szkoda też, że wszystkie przedstawione przez zwierza badania oglądalności różnych seriali przedstawiały tę oglądalność względem tylko dwóch płci — niestety osoby niebinarne wciąż są z takich debat gdzieś tam wyłączane. A to też by coś ciekawego mogło pokazać.
No i potem nadeszła chwila prawdy, czyli moja prelekcja o tłumaczeniu komiksów. Przyszło całkiem sporo osób (w tym Aeth — bardzo Ci dziękuję!), zacząłem mówić, po chwili kartka z przygotowanymi punktami spoczęła bezwładnie na kolanach, a ja zupełnie o niej zapomniałem i swobodnie opowiadałem o tym, jakie to pułapki czyhają na osoby, które chcą się parać przekładem komiksów. Były ciekawe pytania, słuchacze przynajmniej sprawiali wrażenie zaciekawionych, a całość przebiegła w bardzo miłej atmosferze. A jako bonus opowiedziałem też o wszystkich symbolach w moim logo. Treść prelekcji pewnie zostanie przerobiona na notkę (do czegoś się te notatki jednak przydadzą), ale musicie troszeczkę poczekać, bo najpierw muszę obronić pracę magisterską, z której w ogóle ta prelekcja wynikła. Ale w końcu tekst będzie.
Kolejna prelekcja okazała się dość problematyczna ze względu na ogromną liczbę słuchaczy. Było ich tak dużo, że niestety niektórzy — w tym ja — musieli się zadowolić miejscem na zewnątrz, przed otwartymi drzwiami. Wyszedł tu na jaw pewien problem organizacyjny — nie zawsze przystosowano wielkość sali do liczby osób chętnych do uczestniczenia w atrakcji. Oczywiście trudno to wszystko wyczuć, więc pewnie w ogóle trzeba by było pomyśleć o innym, bardziej pojemnym miejscu imprezy, o czym nawet gdzieś tam w kuluarach przebąkiwano. Natomiast jeśli chodzi o samą prelekcję, zatytułowaną „Baśnie, mity i legendy, czyli brytyjski folklor w magii Harry'ego Pottera”, to muszę przyznać, że rozplanowano ją naprawdę świetnie. Całość skupiała się na przeróżnych stworzeniach ze świata Pottera i ich pierwowzorach w angielskim folklorze. Szczególnie spodobała mi się anegdota o skrzatach i tym, skąd Rowling mogła zaczerpnąć pomysł, że skrzaty domowe zyskują wolność, jeśli przekaże się im jakieś ubranie.
I ostatnia niedzielna prelekcja, czyli „Średniowieczne feministki”. Choć określenie „feministka” w stosunku do kobiet żyjących w wiekach średnich jest oczywiście pewnym anachronizmem, to prelegentka o wdzięcznej ksywie Attomuffka pokazała, że istniały w średniowieczu silne przedstawicielki płci żeńskiej, które niejednokrotnie wpływały na tory polityki oraz parały się zajęciami stereotypowo przypisywanym mężczyznom. Sporo można było się dowiedzieć, choć muszę też przyznać, że prelekcja nie była zupełnie dopięta na ostatni guzik. I znów wyszły problemy związane z lokum — tym razem jednak trochę na odwrót, bo przeznaczona sala okazała się… za duża i zamiast zostać wypełniona po brzegi, świeciła pustkami.
Po tym wszystkim nadszedł czas na uroczyste zamknięcie (które nie bardzo logistycznie rozwiązano, bo równoległe działy się też inne atrakcje, więc i zainteresowanie było małe) i Copernicon 2015 dobiegł końca.

MANIAK KOŃCZY


Copernicon okazał się bardzo sympatyczną, a co najważniejsze, intensywną w doznania imprezą. Na pewno wrócę tam za rok, a jeśli Wy się wahacie, czy w ogóle warto spróbować, to od razu mówię: warto. Na pewno nie pożałujecie.

Komentarze