MANIAK NA WSTĘPIE
I stało się — wreszcie nadeszła premiera (no, u nas prapremiera) filmu, na który tak bardzo czekałem ja i tysiące fanów komiksów na świecie. „Batman V Superman: Świt Sprawiedliwości” to obraz ze wszech miar wyjątkowy i przełomowy. Pierwsze spotkanie Batmana i Supermana na dużym ekranie, pierwszy raz kiedy w filmie kinowym pojawia się Wonder Woman w wersji nieanimowanej i wreszcie: pierwsze wielkoekranowe aluzje do komiksowej drużyny superbohaterów zwanej Ligą Sprawiedliwości. Nic dziwnego, że jeszcze przed premierą obraz wywołał mnóstwo kontrowersji.
Kontrowersje nie milkną i po premierze. W chwili, gdy piszę te słowa, serwis Rotten Tomatoes pokazuje, że tylko 28% recenzentów uznaje dzieło Zacka Snydera i spółki za udane. Wśród największych wad filmu wymienia się mnogość wątków, zbyt duży mrok i dłużącą się ekspozycję. A jak ja się na to wszystko zapatruję? Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym się z tymi zarzutami zgodził.
MANIAK O SCENARIUSZU
No dobrze, to zacznijmy od podstaw, czyli od tytułu. Ten główny, często wyśmiewany w Internecie, rzeczywiście można interpretować tak, jak już wielokrotnie w moich tekstach to robiłem. „V”, a nie tradycyjne „vs”, spotykane jest głównie w dokumentach sądowych i jest odczytywane dwojako (co zabawne, wcale nie jako „versus”): „against”, czyli „przeciw” i „and”, czyli „i”. Od razu sugeruje nam to więc, że z czasem konflikt bohaterów przerodzi się w sojusz. Tę myśl rozwija także podtytuł: „Dawn of Justice”, trochę niefortunnie przetłumaczony dosłownie jako „Świt Sprawiedliwości” (osobiście skłaniałbym się ku mniej poetyckim, ale bardziej naturalnym „narodzinom”), który z kolei podsyca nadzieję na jakieś podwaliny „Ligi Sprawiedliwości”, a więc drużynę, w której ramię w ramię działają nie tylko Batman i Superman, ale także inni znani bohaterowie DC.
Autorów scenariusza jest w gruncie rzeczy dwóch, a są to: David Goyer („Batmany” Nolana i „Człowiek ze Stali”) oraz Chris Terrio, który wcześniej zajmował się m.in. znakomitą „Operacją Argo”. To jednak ten drugi popełnił ostateczną wersję tekstu i muszę powiedzieć, że wykonał kawał dobrej roboty, nadając filmowi nie tylko superbohaterskiego rysu, ale także wzbogacając historię o niezmiernie ciekawą problematykę.
Terrio już na samym początku — w ramach przypomnienia — pokazuje, o co tak naprawdę chodzi z Batmanem (a jest to przypomnienie krótkie, eleganckie, koherentne i sprawdzające się zarówno dla nowego widza, jak i dla kogoś, kto jest dobrze zaznajomiony z tematem), by następnie prostymi środkami zarysować nastawienie człowieka-nietoperza do przybyłego z kosmosu Supermana. Potem akcja rusza z kopyta i przeskakujemy w przeróżne miejsca, śledząc wydarzenia prowadzące do tytułowego starcia.
Wątków jest rzeczywiście dość sporo, a nieuważny widz może się na początku trochę w nich pogubić. Wszystko tu jednak czemuś służy i świetnie się ze sobą — koniec końców — łączy.
Najciekawszy jest oczywiście cały konflikt ideologiczny. Terrio bierze postaci Batmana i Supermana i wykorzystuje te dwie ikony, by zadać mnóstwo ciekawych pytań. Pytań nie tylko o istotę superbohaterstwa (a Terrio pyta o to równie dobrze, jak Meltzer w „Kryzysie tożsamości” czy Moore w „Strażnikach”), ale też o wiele trapiących współczesne społeczeństwo problemów. Poruszane są więc kwestie inności (zwłaszcza na tle etnicznym, co świetnie daje się przenieść na grunt toczonych obecnie debat o imigrantach) i jej odbioru przez innych, kwestie różnego postrzegania moralności (tu tkwi istota problemu, jaki ma z Batmanem Superman) czy wreszcie kwestie zagrożenia terrorem i ograniczania swobód obywatelskich. Przy czym: nie jest to tak zupełnie oderwane od komiksów, na co pewnie zechcieliby ponarzekać niektórzy fani. Wręcz przeciwnie, Terrio odrobił pracę domową i, nakreślając wspomniane problemy, nawiązuje do wielu opowieści obrazkowych jak „Kingdom Come” czy — dość oczywisty od samego początku — „Powrót Mrocznego Rycerza”, a nawet do gier komputerowych, jak „Injustice: Gods Among Us”.
Nawiązań jest zresztą o wiele więcej, bo w dalszej części filmu widz dostrzeże inspiracje „Ligą sprawiedliwości” Geoffa Johnsa czy kultową już „Śmiercią Supermana”. Ten komiksowy rodowód mocno jest w „Batman V Superman” odczuwalny, co jednocześnie nie przeszkadza Terrio, by podejmować trudniejsze tematy. Pozwala mu to pośrednio zaprzeczyć wciąż żywej w niektórych środowiskach tezie, że komiksy superbohaterskie to miałka rozrywka dla dzieci (bo przecież tak nie jest).
Sporo świeżości do filmu wprowadza postać głównego antagonisty, czyli Lexa Luthora. To zupełnie nowe spojrzenie na tę postać, choć nie jest ono całkowicie oderwane od komiksowego pierwowzoru. Terrio wykorzystuje tu stary jak świat motyw szalonego geniusza i dodaje do tej mieszanki bardzo radykalne poglądy. Wychodzi postać odrażająca, ale także bardzo niepokojąca czy nawet iście przerażająca; niezrównoważony acz niezwykle inteligentny manipulant o niebezpiecznym światopoglądzie. I znów mamy tu okazję przyjrzeć się interesującym kwestiom, jak choćby granice działań wielkich korporacji czy też — no właśnie — temu, jak destrukcyjny jest radykalizm właśnie.
Wspomniane elementy: starcie dwóch różnych ideologii i manipulacje Luthora prowadzą do tego, na co fani czekali — tytułowej walki. Ta — dzięki naprawdę solidnej podbudowie — jest rozwiązana fenomenalnie i w gruncie rzeczy zaskakująco. Głównie dlatego, że w jej centrum leży to, o co tak naprawdę cały spór jest toczony: człowieczeństwo. I to właśnie człowieczeństwo ostatecznie wygrywa. Finał walki dwóch ikon to w gruncie rzeczy odwołanie do takich najbardziej podstawowych emocji; tego, co czyni te postaci nie superbohaterami, a ludźmi. Dalej zresztą ten motyw przeniesiony jest do trzeciego aktu i byłbym nawet skłonny powiedzieć, że stanowi centralną oś filmu.
A skoro już mowa o trzecim akcie, to od razu trzeba powiedzieć, że jest on istnym spełnieniem marzeń fanów DC. Już wcześniej Terrio oferuje kilka ciekawych smaczków, ale finał filmu to coś niewiarygodnego i sami będziecie zaskoczeni, jak mocno scenarzysta czerpie z komiksów. Nie zdradzę chyba za wiele, jeśli powiem, że zakończenie wprost prowadzi do „Ligi sprawiedliwości”, a na widzów czeka ogromny, emocjonalny cliffhanger.
No dobrze, piszę tak o przebiegu fabuły i poruszanych w filmie problemach, ale właściwie nie powiedziałem nic konkretnego o bohaterach (poza Lexem). „Batman V Superman” to tyle wprowadzenie do „Ligi Sprawiedliwości”, ile kontynuacja „Człowieka ze stali”. Rys charakterologiczny Supermana wynika więc wprost z poprzedniego filmu i w dużej mierze znów wiele obraca się wokół dążenia bohatera do akceptacji. Terrio jednak mocno ten wątek rozbudowuje i stawia Clarka przed nieoczywistymi dylematami.
Wielu fanom powinna się także spodobać interpretacja Batmana. Nie jest to może postać, która budzi z początku sympatię (powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie), natomiast trzeba powiedzieć, że motywy działań bohatera nakreślone są bardzo porządnie i koniec końców, zaczynamy go stopniowo rozumieć i gdzieś tam ostatecznie ta sympatia zaczyna się pojawiać. Należy też przyznać, że to chyba najciekawsza wielkoekranowa interpretacja bohatera jak dotąd i bardzo jej blisko do tego funkcjonującego w zbiorowej świadomości fanów idealnego Batmana. Poza tym, że miejscami jest nieco zbyt brutalny, ale to z kolei wpisuje się w obraną przez twórców stylistykę.
I trzecia ważna postać, czyli Wonder Woman (to na nią czekałem najbardziej!). Tej jest niestety znacznie mniej i w większości widzimy ją jako Dianę Prince, kolekcjonerkę antyków. Ale bez obaw — jest też okazja, by zobaczyć ją w akcji. Diana jest w gruncie rzeczy wielką zagadką — to bohaterka intrygująca, tajemnicza, a także zaradna i pomysłowa. A kiedy już pokazuje pazurki, to naprawdę aż miło popatrzeć. Tak rozpisanej Wonder Woman w gruncie rzeczy oczekiwałem.
Dość sporą rolę odgrywa Lois Lane. Tak jak w „Człowieku ze stali” jest silna, niezależna i inteligentna (jeden z moich ulubionych dialogów w filmie świetnie to podkreśla: na kąśliwą uwagę jednego z bohaterów, że nie podoba mu się udzielanie wywiadów kobiecie, Lois odpowiada, iż nie definiuje jej płeć, a zawód). Ma też tendencję do pakowania się w tarapaty i często musi być z nich ratowana, co nieco razi, ale trzeba też przyznać, że to ostatecznie ona przyczynia się do zwycięstwa tych dobrych w finałowej walce.
Równie ważny jest Alfred. Tym razem jest on nieco bardziej aktywny niż w poprzednich filmach i trochę bliżej mu do zatwardziałego komandosa z powieści graficznej „Batman: Ziemia Jeden” niż dystyngowanego kamerdynera. Takie podejście do postaci doskonale się w zbudowanym przez Terrio i Goyera świecie sprawdza.
I jeszcze jedna sprawa, zanim przejdę do reżyserii, aktorstwa i technikaliów. Sporo się mówi o humorze czy raczej jego braku w filmach na podstawie komiksów DC. Narósł po „Batmanach” Nolana i „Człowieku ze stali” jakiś taki mit, że żarty są absolutnie zabronione — choć jeśli przyjrzeć się zarówno trylogii „Mroczny rycerz”, jak i pierwszemu filmowi DC Extended Universe, to sporo mrugnięć okiem się tam dostrzeże (ale rzeczywiście, są one subtelniejsze niż w filmach Marvela). Tutaj miejsca na humor nie brak, a co ciekawe w dużej mierze związany jest z postacią Batmana. Ale znów: nie jest to taki humor prosto w twarz, a żarty nie są wypruwane z prędkością karabinu maszynowego — wszystko jest raczej dobrze dopasowane do ogólnego tonu filmu.
MANIAK O REŻYSERII
I przechodzimy do reżyserii. Za tę odpowiada Zack Snyder — postać równie kontrowersyjna, co i sam film. Ja należę do osób, które Snydera bardzo cenią i lubią jego wyjątkowy styl opowiadania historii. Od razu mogę powiedzieć, że w „Batman V Superman” bardziej czuć jego rękę niż w „Człowieku ze stali”. Czy to dobrze? Moim zdaniem tak, choć oczywiście nie wszyscy muszą się z tym zgadzać.
Już pierwsza sekwencja, w której doświadczymy nie tylko firmowych dla Snydera slow-motion i zabawy muzyką (teledyskowy rodowód robi swoje), ale także doskonale skrojonego montażu równoległego, stanowi istną audiowizualną ucztę. A im dalej w las, tym lepiej. Bywa zarówno lirycznie, jak i widowiskowo. Snyder po mistrzowsku posługuje się symboliką, potrafi doskonale operować tempem opowieści i kręci wirtuozerskie sceny akcji. Szczególne wrażenie robią sekwencje, w których widzimy w akcji Batmana. Długie ujęcia, jakich nie powstydziliby się twórcy „Daredevila”, pozwalają odczuć na własnej skórze wir walki, w który bohater jest wciągany (czy raczej: w który sam wciąga).
Doskonałe jest oczywiście całe tytułowe starcie, z obrazkami przeniesionym wprost z kart komiksów (zresztą nie tylko podczas starcia ich doświadczymy). Swoje robi ogrom efektów specjalnych, choć trzeba przyznać, że tutaj Snyder jest ostrożniejszy niż w „Człowieku ze stali” i nie szarżuje tak bardzo wybuchami, co trzeba uznać za plus. Podobnie nie nadużywa zwolnionego tempa i korzysta z niego raczej, by podkreślić te bardziej emocjonalne sekwencje.
Całość utrzymana jest w mrocznawej stylistyce, ale ma to jak najbardziej swoje uzasadnienie i podkreśla niejako motywy leżące u podstaw historii. Nie oznacza to jednak, że w ogóle nie uświadczymy kolorów, a paleta barw jaką Snyder się posługuje jest zawsze ściśle związana z tym, co chce pokazać.
Ogólnie rzecz ujmując: reżyser jak najbardziej spisuje się na medal i nie tylko tworzy doskonały spektakl wizualny, ale także fantastycznie angażuje w całą opowieść i pozostawia długo niezapomniane wrażenia.
MANIAK O AKTORACH
A jak film wypada aktorsko? W końcu i tu oczekiwań było co niemiara.
Zacznijmy od Supermana, czyli Henry'ego Cavilla. Aktor znakomicie sprawdza się zarówno jako dziennikarz Clark Kent (jest wtedy po prostu zwykłym, nieco naiwnym i idealistycznym facetem w okularach), jak i superbohater (nabiera wtedy majestatyczności). Cavill znakomicie potrafi oddać rozterki emocjonalne bohatera mimiką i tonem głosu, a przy okazji sprawić, by widz te rozterki rozumiał i potrafił się z Supermanem utożsamić.
Wybór Bena Afflecka do roli Batmana spotkał się z bardzo skrajnymi reakcjami. Fani komiksowych adaptacji zapamiętali go raczej jako niezbyt ciekawego „Daredevila” i nie chcieli powtórki z (wątpliwej) rozrywki. Od „Daredevila” minęło jednak kilka dobrych lat, a Affleck mocno się od tego czasu aktorsko rozwinął. A efektem jego rozwoju jest jeden z najwspanialej zagranych Batmanów w historii. Przez długi czas tym moim idealnym człowiekem-nietoperzem był Christian Bale w wersji aktorskiej i Kevin Conroy w wersji głosowej. Po „Batman V Superman” Bale musi chyba jednak ustąpić miejsca Affleckowi, który nie dość, że świetnie do roli pasuje, to jeszcze mocno zbliża się do tego Conroyowego Batmana, pozwalając sobie także na odrobinę luzu i humoru (choć raczej w późniejszych minutach filmu).
Przefantastyczna jest Gal Gadot, która wciela się w Dianę Prince alias Wonder Woman. Reżyser nie naciskał, by pracowała ze specjalistami od wymowy i pozwolił posługiwać się jej izraelskim akcentem. To nadaje postaci sporo egzotyczności, która w połączeniu z niebywałą wręcz charyzmą składa się na hipnotyzującą kreację. Gadot bardzo mocno zaznacza swoją obecność w każdej scenie, w której się pojawia, a kiedy jej Wonder Wiman rzuca się do akcji, aktorka pokazuje drzemiące w niej pokłady waleczności i hartu ducha.
Wielkim pozytywnym zaskoczeniem okazuje się Jesse Eisenberg w roli Lexa Luthora. Aktor gra co prawda nieco na granicy, ale dobiera świetnie dopasowane środki: wyrabia manieryzmy ruchowe i specyficzny styl mówienia. Niektórych może irytować, innym będzie przypominał nieudaną podróbkę Jokera Heatha Ledgera, moim zaś zdaniem Eisenberg tworzy złożoną, przemyślaną kreację, która mocno zapada w pamięć. Co więcej: kreację, która stanowi powiew świeżości wśród dotychczasowych wcieleń bohatera.
Całkiem nieźle wypada Amy Adams jako Lois Lane. Adams cechuje taka niezwykła wrażliwość, którą przelewa w swą postać. Wrażliwość tę dopełnia zaś dociekliwością — w końcu Lois Lane to przede wszystkim rzetelna dziennikarka — i delikatną zadziornością. Ale przede wszystkim jest taką ostoją człowieczeństwa w filmie. Nie jest to może rola jakoś szczególnie się wyróżniająca, ale też nie do końca chodzi o to, by taka była i Adams świetnie to czuje, uderzając we właściwe tony.
Dobre wrażenie robi Jeremy Irons w roli oddanego kamerdynera Bruce'a Wayne'a, Alfreda. To aktor wybitny, ale przed nim w tę postać wcielali się równie wielcy, m.in. nieżyjący już Michael Gough oraz Michael Caine. Irons obiera trochę inną drogę i jego Alfred różni się od poprzedników. Nieco bardziej bezpośredni, zdecydowanie bardziej aktywny i mniej wytworny — to interpretacja nieco ryzykowna, ale zdecydowanie pociągająca.
Pozostali w większości również radzą sobie mniej lub bardziej udanie. Na pochwałę na pewno zasługują głębokie role Holly Hunter i Scoot McNairy'ego, trochę mniejsze wrażenie robi Callan Mulvey (operuje raczej na prostych stereotypach, niżeli tworzy coś oryginalnego). Uwagę przykuwa za to Okamoto Tao (岡本多緒), ale niestety scenarzyści nie dają się jej rozkręcić. A szkoda, bo ma naprawdę niezłe zadatki, a wyrazistych postaci pochodzenia azjatyckiego w kinach wciąż jest dość mało. Cóż, cała nadzieja w Karen Fukuharze i jej Katanie w „Suicide Squad”.
MANIAK O TECHNIKALIACH
Pod nadzorem Snydera cała ekipa filmu spisuje się znakomicie i właściwie na nic nie można tu narzekać. Najbardziej cieszy powrót reżysera do współpracy z Larrym Fongiem, który z różnych powodów nie był w stanie popełnić zdjęć do „Człowieka ze stali”. I całe szczęście, że Fong tym razem dał radę. Zdjęcia do „Batman V Superman” są zupełnie inne, niż w poprzednim filmie, co przede wszystkim objawia się rezygnacją z ujęć z ręki. Tutaj kamera posuwa się stabilnie i bardzo płynnie. Fong dość często stosuje najazdy kamer i stopniowe zbliżenia; doskonale też kontrastuje dynamizm walki z długimi, powolnymi ujęciami. Tam gdzie trzeba jest oczywiście nieco szybciej i intensywniej, ale na szczęście nigdy nie: chaotycznie.
Montażem również zajął się stały współpracownik Snydera, David Brenner. Realizuje go bardzo dobrze od strony technicznej, doskonale wciela też w życie kilka intrygujących pomysłów reżysera. No i realizuje przepiękne montaże równoległe na początku i końcu filmu. Zarzucić można by tylko jedno: na początku filmu dość mocno skaczemy po różnych miejscach i scenach, co dla nieuważnych widzów może stanowić pewien problem. Z drugiej strony: wyciągnięto chyba pewne lekcje z „Człowieka ze stali” (sporo widzów narzekało na niechronologiczny układ opowieści) i troszkę jednak nawigację po kolejnych lokacjach i okresach czasowych ułatwiono, zamieszczając np. odpowiednie podpisy.
Na pochwałę zdecydowanie zasługują kostiumy. Strój Supermana różni się raczej w niewielkim stopniu od tego, który widzieliśmy w poprzednim filmie z serii i tak jak wtedy stanowi pewne uwspółcześnienie klasycznego kostiumu bohatera. Nowości to zaś stroje Batmana i Wonder Woman. Ten pierwszy przywdziewa tak naprawdę dwa: pierwszy bardziej klasyczny i dość bliski komiksom (koniec więc z kevlarowymi zbrojami) oraz drugi, nawiązujący do pancerza z „Powrotu Mrocznego Rycerza”. W obu bohater prezentuje się znakomicie. Kostium Wonder Woman to zaś połączenie jej komiksowego wyglądu z grecką zbroją. Wychodzi coś, co sprawdza się na ekranie bardzo dobrze i nie jest plastikową abominacją w stylu stroju noszonego niegdyś przez Adrianne Palicki.
Zadbano oczywiście i o stroje nie-superbohaterskie. Te nie rzucają się może tak bardzo w oczy (poza absolutnie fantastycznymi sukniami dla Gal Gadot), ale stanowią za to dobre uzupełnienie charakterów poszczególnych postaci. A to wszystko dopełnia staranna charakteryzacja.
Niesamowite wrażenie robi scenografia. Fantastycznie wygląda mroczne Gotham City (zwłaszcza podczas tytułowej walki), doskonale sprawdza się nieco pogodniejsze Metropolis (z delikatnie odnowionym wnętrzem Daily Planet) oraz inne fantastyczne miejsca.
Dość sporo użyto tu komputera, co może nie wszystkim przypaść do gustu. Do mnie jednak taka estetyka — nieco przestylizowana — trafia, zwłaszcza że nieźle kontrastuje z ogólnym tonem filmu. No i co to za superbohaterowie bez efektów specjalnych?
Pierwszorzędna jest również muzyka. Hank Zimmer wykorzystuje kilka motywów z „Człowieka ze stali” (a jeśli chcemy być troszkę złośliwi, to sięga także do „Króla lwa”, trylogii Nolana i „Interstellar”, wplatając gdzieniegdzie pojedyncze melodie), które uzupełnia o nowe kompozycje, między innymi: szalony motyw Luthora, w którym stawia na uderzane w amoku klawisze fortepianu oraz fantastyczny utwór towarzyszący pojawieniu się Wonder Woman, gdzie przewrotnie wykorzystuje kojarzone z delikatnością skrzypce do niezwykle rytmicznych, szybkich muzycznych sekwencji. Pracę tę uzupełnia Junkie XL, który tworzy bardzo oryginalny, majestatyczny motyw Batmana.
MANIAK OCENIA
„Batman V Superman: Świt sprawiedliwości” to nie jest film dla każdego. Sporo tu filozoficznych przemyśleń, a na prawdziwą akcję trzeba trochę poczekać. Ale przy tym wszystkim twórcy fantastycznie odwołują się do materiału źródłowego i łączą ten poważniejszy ton z komiksową stylistyką. W efekcie powstaje obraz, który niezwykle mnie urzekł i na pewno będę jeszcze wielokrotnie do niego wracać. Daję oczywiście najwyższą ocenę w mojej prostej, trzystopniowej skali. I idę zaplanować kolejny seans.
DOBRY |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.