Maniak ocenia #286: Sherlock S04E01

MANIAK WE WSTĘPIE

Mówi się, że im jest się coraz starszym, tym trudniej zauważyć upływ czasu. Chyba nie ma nikogo, kto nie odczułby tego na własnej skórze. Ale jest jedna rzecz, która pomaga jednak mijanie kolejnych dni — a nawet lat — zauważyć. To prędkość, z jaką ukazują kolejne trzyodcinkowe serie Sherlocka.
Piszę to oczywiście pół żartem, pół serio, ale rzeczywiście — nic nie dłuży się chyba bardziej niż czekanie na coś, co się lubi. Zwłaszcza że na Sherlocka, na którego wpadłem w gruncie rzeczy trochę przypadkiem, bo szukając materiałów do prezentacji maturalnej o detektywach (to było jeszcze przed premierą pierwszych odcinków), czeka się niekoniecznie rok, ale dwa, a nawet i trzy. Da się więc to odczuć.
Jako sherlockowy entuzjasta (Doyle'owymi powieściami i opowiadaniami zaczytywałem się już pod koniec liceum) na czwartą serię serialu uwspółcześniającego przygody detektywa czekałem ze szczególną niecierpliwością. I mimo że oczekiwanie w jakiś sposób umilił odcinek specjalny, który wyemitowano w zeszłym roku (wciąż wiszę Wam recenzję, którą napiszę chyba już po zakończeniu emisji serii czwartej), to jednak nie zaspokoił do końca mojego sherlockowego głodu. Czy twórcom udało się to tym razem?

MANIAK O SCENARIUSZU

Po tym, jak w związku z „powrotem” Moriarty'ego, Sherlock zostaje oczyszczony z zarzutów, detektyw powraca do swojej pracy. Wkrótce jedna ze spraw zaprowadzi go na trop zagadkowego zbrodniarza rozbijającego gipsowe popiersia Margaret Thatcher.
Nietrudno chyba po tym opisie odgadnąć, z którego opowiadania scenarzysta Mark Gatiss (to on odpowiedzialny jest za tekst do pierwszego z odcinków) czerpał inspiracje. Da się to zresztą wywnioskować również z samego tytułu: The Six Thatchers (Sześć popiersi Thatcher). I rzeczywiście, pierwsza połowa to niemal idealny przekład Sześciu popiersi Napoleona (The Adventure of Six Napoleons) na współczesne realia, pouzupełniany gdzieniegdzie o wątki poboczne, wynikające z konieczności połączenia fabuły z poprzednimi odcinkami czy wzbogacenia jej o różnego rodzaju smaczki. Potem następuje niespodziewany zwrot akcji (zwłaszcza dla fanów opowiadań, choć z drugiej strony, jeśli są zarówno fanami Sherlocka serialowego, powinni się tego zwrotu domyślić) i fabuła skręca w nowym kierunku. Od tej pory nie podąża dokładnie za historią znaną z dzieł Doyle'a, ale jest luźną wariacją na ich temat — tym razem głównie Znaku Czterech (The Sign of Four). To zresztą ciekawe, bo twórcy Sherlocka chyba bardzo lubią tę powieść — zapożyczają z niej bowiem pewne elementy już po raz trzeci (wcześniej w odcinkach The Blind Banker oraz The Sign of Three).
Taka konstrukcja odcinka nie jest w Sherlocku żadną nowością — opierały się na niej choćby Scandal in Belgravia czy His Last Vow. Mimo wszystko bardzo dobrze się ona sprawdza, a odcinek sprawia frajdę i trzyma w napięciu. Przede wszystkim jednak twórcy świetnie radzą sobie z rozwijaniem bohaterów. Czynią to nie tylko w oparciu o opowiadania (poza wspomnianymi dwoma dziełami Doyle'a odwołują się jeszcze do wielu innych, zapożyczając z nich cytaty, czy umieszczając na drugim planie subtelne lub mniej smaczki), ale chętnie też korzystając z własnych pomysłów, dając świeżo upieczonym Watsonom dziecko, przyprawiając Sherlockowi nieco bardziej ludzką twarz czy wreszcie twórczo podchodząc do takich postaci jak Mycroft, pani Hudson oraz Lestrade. Wszystko oczywiście okraszone jest specyficznym poczuciem humoru, którego nie da się nie kochać.
Trzeba też przyznać, że po szaleństwach, które twórcy uprawiali w trzecim sezonie i odcinku, tutaj trochę jednak stopują i serwują znacznie mniej aluzji metatekstualnych. Wychodzi to historii na dobre, bo staje się w ten sposób mniej chaotyczna.
Są też w odcinku wątki, które mogą wydać się kontrowersyjne. Jeden z nich dotyczy Watsona — twórcy starają się w jakiś sposób zburzyć jego wizerunek ideału (no, jako takiego) i uczynić bohatera czasem błądzącym, bardziej ludzkim. Może się to nie spodobać osobom przyzwyczajonym do tego, co przedstawiono w serialu wcześniej, ale z drugiej strony, wątek ten otwiera przed scenarzystami szerokie spektrum możliwości w kolejnych odcinkach i stanowi ciekawe pogłębienie postaci.
Nie wszystkim przypadnie do gustu także końcówka odcinka (przy czym mowa tu o rozwiązaniu zagadki oraz zwrocie akcji), mająca jednak swoje źródła w opowiadaniach Doyle'a i gdzieś tam od początku w odcinku sugerowana: czy to w spajającej historię baśni o Spotkaniu w Samarze, czy w elementach dialogów. Trudno będzie się niektórym z pogodzić z wyborem dokonanym przez scenarzystów, ale znów: niesie on naprawdę interesujące możliwości.
A żeby tak już wyciągnąć jednoznacznie negatywny aspekt scenariusza: bardzo nie podoba mi się, że wciąż rozpisuje się (i ukazuje, więc to też trochę zarzut do reżyserki oraz panów prowadzących produkcję serialu) hakerów jako pryszczatych nastolatków słusznej wagi, którzy siedzą przylepieni do komputera i wpisują komendy do wiersza poleceń. Stereotypom mówimy stanowcze „nie”.

MANIAK O REŻYSERII

Reżyseruje Rachel Talalay — po raz pierwszy w historii serialu kobieta (trochę późno, ale dobrze, że w ogóle). Talalay zaczynała karierę od pracy przy horrorach, ale od filmowych przedsięwzięć szybko przeszła do telewizyjnych, co zaowocowało między innymi pracą przy Ally McBeal, Supernatural, XIII: The Series, Doctor Who czy ostatnio Supergirl.
Talalay dość wiernie podąża stylem wyznaczonym przez Paula McGuigana, gustując w zmyślnych przejściach montażowych (te w oceanarium są w tym odcinku obłędne!), czy igrając trochę całym lingwistycznym paratekstem, czyli wszelkimi pojawiającymi się na ekranie treściami SMS-ów czy maili. Rozszerza zresztą tę tekstową zawartość także o elementy audiowizualne jak rozmowy przez Skype'a czy filmy wideo. Jeśli więc chodzi o estetykę — jest tu naprawdę bezbłędnie.
Reżyserka jeszcze bardziej zachwyca jednak tym, jak prowadzi aktorów. Wydawać by się mogło, że po tylu odcinkach (no dobra, nie było ich wiele — ale wiadomo, o co chodzi) główne role są dla aktorów pewnego rodzaju samograjami. Tymczasem Talalay prowadzi obsadę tak, by jej członkowie odkryli w postaciach coś nowego. I to się zdecydowanie sprawdza.
No i trzeba też przyznać, że pani reżyser ma rękę do scen akcji, których znalazło się w odcinku dość sporo. Są one zrealizowane sprawnie i pomysłowo (strzelanina w pracowni, gdzie przygotowywano popiersia), dzięki czemu angażują, a do tego cieszą oko.

MANIAK O AKTORACH

Sherlock już od pierwszych odcinków był zagrany znakomicie i tak też jest tym razem.
Wspomniałem, że każdy z aktorów odgrywających role główne, próbuje też znaleźć w swej postaci coś nowego. I tak Benedict Cumberbatch, choć w głównej mierze wykorzystuje typowe sherlockowe manieryzmy (sposób mówienia, dzika i niespodziewana gestykulacja), to gdzieś tam jednak znajduje pod socjopatyczną powłoką bohatera coś bardziej ludzkiego, co bardzo wiarygodnie na ekranie przedstawia, zwłaszcza gdy dochodzi do tego pokora. Martin Freeman wychodzi poza strefę komfortu i poza tym, że wciąż jest tym dobrym i wiele znoszącym przyjacielem Sherlocka (choć czasem wyraźnie poirytowanym), to udaje mu się odnaleźć w Watsonie pewną ułomność. Wreszcie, Amanda Abbington, oprócz tego, że przyjmuje twarz dobrej żony oraz ukrywającej tajemnicę agentki, pokazuje się także od komediowej strony (choć czasem troszkę przerysowuje rolę).
Reszta stałej obsady pojawia się tylko na chwilę. Nieco dłużej widzimy znakomitego Marka Gatissa w roli Mycrofta (to, jak cedzi każde słowo!), a poza tym przez ekran przemykają: Rupert Graves jako Lestrade, Una Stubbs jako pani Hudson (i oczywiście kradnie każdą scenę — uwielbiam ją!) czy wreszcie Louise Brealey (bardzo jej niestety mało!).
Wśród nowych nabytków (na potrzeby odcinka) należy wyróżnić intrygującego Sachę Dhawana, który całkiem przekonująco pokazuje, jak jego bohater przechodzi stopniową zmianę oraz weterankę (przede wszystkim teatralną) Marcię Warren, świetnie bawiącą się rolą niepozornej Vivian.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Sherlock zawsze był nakręcony jak dobry film, a The Six Thatchers nie są wyjątkiem. Zarówno ujęcia w pomieszczeniach (za które posłużyła walijska odnoga studiów Pinewood) oraz w plenerze (w Londynie i Maroko) cieszą oko szczegółowością i kompozycją, a efektowny montaż i pomysłowa oprawa tylko wzmacnia efekt. Tym bardziej, że wszystkie miejsca świetnie przygotowano, od sherlockowej klitki przy Baker Street, do przypominającej bunkier bazy operacyjnej Mycrofta. Efektu dopełnia świetna muzyka od tandemu David Arnold i Michael Price — po tylu latach i główny sherlockowy temat wciąż nie opuszcza głowy.

MANIAK KOŃCZY

Pierwszy odcinek Sherlocka był dla mnie całkowicie satysfakcjonujący. Jak zwykle Gatiss i Moffat dostarczyli sporo aluzji do kanonu i dobry humor, którą zespoili w niezłą historię. Na razie ta formuła się nie wyczerpała, a jeśli twórcy nie będą chcieli przekombinować, to kolejne odsłony czwartego sezonu mogą być tylko jeszcze lepsze. Czas pokaże.
DOBRY
Pamiętajcie, że podyskutować o Sherlocku możecie ze mną na Facebooku, Twitterze, Google+ i Ask.fm oraz w najprostszy możliwy sposób — w komentarzach. Śmiało :)

Komentarze