MANIAK PISZE WSTĘP
Ostatnio na blogu coraz częściej cisza, a to dlatego, że trudno mi pogodzić z nim pracę i studia. Ale ponieważ moje popkulturowe życie wcale nie stanęło w miejscu, musiałem wymyślić jakiś sposób, by nadal móc się dzielić się z Wami swoimi przemyśleniami, ale jednocześnie zaoszczędzić na tym troszkę czasu. I tak powstała nowa, comiesięczna rubryka, pt. „Maniak podsumowuje popkulturowe przeżycia” (podpatrzona troszkę od „Gulaszu z Pusia”, mam nadzieję, że autorka się nie obrazi).
O co tu chodzi? Co miesiąc piszę Wam o tym, co zobaczyłem/przeczytałem/posłuchałem/w co zagrałem i jak to oceniam. Krótko, na temat, ale też wyczerpująco. A że zwykle pochłaniam mnóstwo rzeczy na raz, to notki będą długaśne, jak to mam w zwyczaju. To co, gotowi?
FILMY
Zawodzą niektórzy aktorzy, zwłaszcza odtwórczyni głównej roli, Agnieszka Mandat, której kwestie brzmią czasem tak, jakby recytowała je do lustra. Nadrabia jednak drugi plan, a zwłaszcza Wiktor Zborowski, Kamil Bosak i młody Jakub Gierszał. Niepokojące zdjęcia, mrocznawy klimat Kotliny Kłodzkiej i doskonała muzyka Antoniego Komasa-Łazarkiewicza czynią zaś Pokot jeszcze ciekawszym.
Na pierwszym plan wysuwa się oczywiście Taraji P. Henson, którą uwielbiam z Person of Interest, ale wspaniałe są też niezwykle ciepła Octavia Spencer i pokazująca determinację swej bohaterki Janelle Monáe. No i jest całkiem niezły drugi plan z Kevinem Costnerem, Jimem Parsonsem, Mahershalą Alim oraz Kirsten Dunst na czele. Można by czasami poprawić montaż czy efekty specjalne, ale dobra muzyka i przyzwoite zdjęcia, a przede wszystkim bijąca z ekranu autentyczność, sprawiają, że to film, który zdecydowanie warto zobaczyć.
Kong: Wyspa Czaszki
Sama historia jest poprawna. Ładnie położono w niej nacisk na to, co stanowić winno fundament chrześcijaństwa (i o czym tak często osoby uważające się za wierzące zapominają) — na miłości, miłosierdziu i przebaczeniu wobec wszystkich ludzi, bez względu na ich pochodzenie, rasę czy poglądy. I choć John Fusco (który scenariusz filmu oparł na motywach powieści Williama P. Younga pod tym samym tytułem) opowiada o tych wartościach w mało subtelny sposób, to jednak nie jest to coś, co w oglądaniu filmu szczególnie przeszkadza, a dość prosta wykładnia różnych teologicznych zagadnień z pewnością bez problemu dotrze do przeciętnego widza. Udaje się dość oryginalne przedstawienie Trójcy Świętej, które chyba stanowi największą siłę obrazu, choć jednocześnie będzie dla wielu środowisk obrazoburcze. Nie przekonuje jednak główny bohater, którego historia nie do końca porywa i ma kilka luk.
Reżysersko jest w większości dobrze. Poza tym, że podejmuje kilka niezbyt udanych decyzji montażowych i kiepsko prowadzi pierwszoplanowego aktora (ale może inaczej się nie dało), Stuart Hazeldine potrafi zadbać o odpowiedni ton historii i porwać wyjątkowym światem przedstawionym, łagodząc nieco łopatologię scenariusza.
Jak wspomniałem, wcielający się w głównego Sam Worthington nie potrafi udźwignąć ciężaru swojej roli i szkoda, bo myślę, że sporo by to filmowi pomogło. Świetni są za to: Octavia Spencer, Aviv Alush (chyba najodpowiedniejszy aktor do roli Jezusa w historii kinematografii — serio) i Sumire (すみれ) w roli Trójcy Świętej; całkiem nieźle sprawdza się też Radha Mitchell w roli żony głównego bohatera.
Ładne zdjęcia, niezłe efekty specjalne i całkiem niezła muzyka bywają psute przez nie zawsze idealny montaż, ale ogólnie rzecz biorąc pod względem technicznym to dobry film. Czy warto go zobaczyć? To zależy od tego, jaki macie stosunek do wiary.
Nie jestem jakimś szczególnym fanem X-Manów (ani komiksowych, ani kreskówkowych, ani filmowych), ale o Loganie słyszałem tyle dobrego, że nie mogłem sobie odpuścić seansu. I nie żałuję.
Mówi się sporo, że to film redefiniujący kino superbohaterskie, choć sam aż tak daleko bym się w swoich osądach nie posunął. Przyznam jednak, że to innowacyjny film w gatunku, choć może głównie dlatego, że to wcale film superbohaterski nie jest. To raczej kino drogi wymieszane z brutalnym filmem akcji oraz domieszką neo-westernu. I choć wymowa historii gdzieś tam ociera się o banał, to scenariusz okazuje się ostatecznie bardzo solidny. Fabuła niekoniecznie trzyma w napięciu, ale angażuje emocjonalnie — mimo że teoretycznie wiadomo, co się zaraz wydarzy i w jaki sposób odmienią się bohaterowie.
Zachwyca na pewno reżyseria — czerpiący inspirację z wielu westernów czy choćby kina noir James Mangold nadaje Loganowi surowy rys i zachwyca ekranowym realizmem (oczywiście takim, na jaki ramy świata przedstawionego pozwalają).
Aktorsko to oczywiście popis umiejętności Hugh Jackmana, który jako zmęczony życiem Wolverine jest niezwykle przekonujący i wiarygodny. Świetny jest też Patrick Stewart jako stetryczały Charles Xavier. Prawdziwą jednak gwiazdą filmu jest młoda Dafne Keen jako Laura — oby na tym filmie jej występ w świecie X-Manów się nie skończył.
Świetnie nakręcony, bardzo dobry choreograficznie i poprawny montażowo, Logan zawodzi właściwie tylko muzyką, którą zdążyłem już zapomnieć.
Przy okazji: byłem też na wersji z dubbingiem i łał! naprawdę daje radę. Jest kilka kuriozalnych decyzji tłumaczeniowych, ale aktorsko: miodzio. Zwłaszcza Krzysztof Banaszyk.
Piękna i Bestia
Film o dość głośnym w latach dziewięćdziesiątych skandalu. Ma swoje momenty, ale w gruncie rzeczy mnie nie porwał. O ile sama historia (zmieniona nieco względem prawdziwych wydarzeń) jest dość angażująca, to główny bohater nijak nie jest kimś, kogo można polubić. I tak jak zwykle nie mam problemu z takimi postaciami, tak tutaj tworzy to dość spory dysonans, bo twórcy bardzo by jednak chcieli, by bohaterowi współczuć i kibicować. Poza tym mankamentem, sam scenariusz jest dość solidny i jeśli nie słyszało się o wydarzeniach, na których go oparto, potrafi zaskoczyć kilkoma zwrotami akcji. Ma też doskonale rozpisaną końcówkę.
Reżysersko jest bardzo solidnie. Stephen Gagan stosuje w większości klasyczne środki, ale nie boi się też troszkę poeksperymentować z montażem i urozmaicić w ten sposób swego filmu. Bardzo dobrze prowadzi też aktorów, zwłaszcza Matthew McConaugheya, który gra tak żałosnego typa, jak chciał scenarzysta. Nieźle sprawdza się też Edgar Ramírez — jego Michael Acosta to zupełne przeciwieństwo postaci granej przez McConaugheya; człowiek, który budzi sympatię i zaufanie — może właśnie dlatego tak doskonale działa najważniejszy zwrot akcji.
Od strony technicznej raczej do niczego się nie przyczepię. Zdjęcia — zarówno te w bardziej osobistym tonie, jak i te o większym rozmachu — są niezłe, montaż przyzwoity, a muzyka nieźle dobrana.
Power Rangers
Katarzyna Adamik bierze na tapet głośną kilka lat temu sprawę Krystiana Bali — mordercy, który rzekomo przyznał się do zbrodni w swojej książce.
Richard Karpala pisze niezwykle intrygujący scenariusz, w którym kreśli dwie, stojące po przeciwnych biegunach postaci, między którymi można jednak znaleźć podobieństwa. Z jednej strony Bala, człowiek niepokojący, ale także niezwykle oczytany, a z drugiej prowadzący sprawę zabójstwa inspektor Sokolski (oparty na Jacku Wróblewskim) — dążący do odkrycia prawdy za wszelką cenę, nawet własnej duszy. Cała historia opiera się nie tyle na prowadzonym śledztwie (choć to oczywiście ważny wątek), ile na ich wzajemnej relacji, niezwykle niejednoznacznej.
Tę niejednoznaczność całkiem umiejętnie reżyserka ukazuje, lawirując na granicy jawy i snu. Tutaj nic nie jest takie, jakim się wydaje i do końca nie wiadomo, co naprawdę się wydarzyło. Owszem, Adamik ma trochę ciężką rękę (po mamie) i bywa zbyt dosadna, ale potrafi też pozostawić miejsce na interpretację.
Znakomici są aktorzy w rolach głównych. Łukasz Simlat tworzy niezwykle złożoną kreację oddanego sprawie, ale i zmagającego się z własnymi demonami inspektora. Mateusz Kościukiewicz to Bala wzbudzający niepokój, ale też nie do końca odgadniony — coś jest z nim nie tak, ale czy to tylko chora fascynacja, coś więcej czy może zwykła fasada? I jest jeszcze Zofia Wichłacz, aktorka o wyjątkowo irytującej manierze grania, która jednak pod okiem Adamik okazuje się całkiem przyzwoita — nawet w niezbyt dobrze rozpisanej ostatniej swej scenie.
Zdjęcia są niezwykle mroczne, co świetnie wpisuje się w tematykę filmu. Doskonale sprawdza się także montaż, pogłębiający niejednoznaczność scen — świetnie widać to choćby w początkowej sekwencji filmu. Do tego dochodzi doskonała muzyka Antoniego Komasa-Łazarkiewicza — niejednorodna, czasem wręcz ocierająca się o elektronikę. Ogólnie rzecz ujmując — Amok to dobra i mocna rzecz.
Azyl
Hollywoodzka produkcja o niewiarygodnej historii polskiej bohaterki i jej rodziny, która uratowała ok. 300 Żydów podczas II wojny światowej.
Nie jest to szczególnie nowatorska opowieść i poza tym, że czerpie oczywiście z kart historii (oparta jest przede wszystkim na wydanym także w Polsce opracowaniu pamiętników głównej bohaterki, Antoniny Żabińskiej), to skrojona jest również według obowiązujących w gatunku reguł. Zaczyna się więc spokojnie, by nagle życie bohaterów zmieniła wojna, a potem ich trudna, acz odważna decyzja. Napięcie powoli rośnie, by sięgnąć zenitu w trzecim akcie, aż w końcu następuje szczęśliwe i wzruszające zakończenie. Wszystko zwieńczone klasycznymi planszami z tekstem.
Mimo, że scenariusz nie jest szczególnie oryginalny pod względem oddziaływania na emocje i konstrukcji, to reżyserce, Niki Caro, udaje się nakręcić bardzo poruszający i piękny film. Jego siłą jest przede wszystkim to, że mimo wielkiej skali całej opowieści, pozostaje on blisko głównej bohaterki, granej przez Jessicę Chastain.
Chastain tworzy zresztą bardzo dobrą, emocjonalną (ale nie: przesadzoną) kreację, choć trochę w tym wszystkim przeszkadza jej stylizowany na polski, a w rzeczywistości brzmiący rosyjsko akcent. Nie mam nic przeciwko, by w filmach anglojęzycznych markować obcość bohaterów na poziomie fonologicznym, ale szkoda, że Chastain nie dostała lepszego dialect coacha. Zresztą w ogóle na planie podjęto dość dziwne decyzje językowe: polscy bohaterowie mówią po angielsku z, ekhm, słowiańskimi akcentami, w tle czasem słychać pojedyncze kwestie po polsku, Niemcy posługują się czystą angielszczyzną, ale rzucają też niemieckimi wyrażeniami... Przedziwne.
Wracając do aktorów: porządną kreację tworzy też Daniel Brühl jako bardzo niejednoznaczny niemiecki zoolog, Lutz Heck, a ponadto ciekawie gra belgijski aktor Johan Heldenbergh, który wcielił się w męża głównej bohaterki.
W filmie przewija się jeszcze mnóstwo mniej znanych aktorów i bardzo się cieszę, że obok tych dwóch głównych nazwisk (Chastain i Brühl) nie zawahano się poszukać nieopatrzonych twarzy.
Azyl robi duże wrażenie zdjęciami, zwłaszcza że niesamowicie wypadają w nim sekwencje tworzone na zasadzie kontrastu. Warto pod tym względem przyjrzeć się choćby scenie otwierającej — niesamowicie barwnej, mieniącej się żywymi kolorami — i porównać je z sekwencją bombardowania, w której cała ta barwność zostaje brutalnie wygaszona. Świetnie wypadają także scenografia (filmowcom udaje się z powodzeniem zamienić Pragę w wojenną Warszawę) i kostiumy, które nieźle naśladują ubiór tamtych czasów.
Nie jest to film bez wad, ale doskonale działa jako emocjonalna, wzruszająca historia i choćby dlatego warto go zobaczyć.
Premiera amerykańskiej adaptacji była pretekstem, bym wreszcie nadrobił jedną z wielu żenujących popkulturowych zaległości, jakie mam na koncie. Obejrzałem więc animowaną adaptację słynnej mangi Shirō Masamunego (士郎正宗). Nie był to pierwszy mój kontakt z reżyserem, Oshii Mamoru (押井守), który nakręcił kiedyś w Polsce znakomity (choć niekoniecznie od strony aktorskiej) Avalon. Nie zawahałbym się nazwać tego obrazu japońskim (i trochę polskim) Matrixem. Ale wróćmy do Ghost in the Shell.
Scenariusz adaptacji mangi napisał Itō Kazunori (伊藤和典), który potraktował komiks jedynie jako punkt wyjścia i pogłębił historię o znacznie lepiej zarysowaną refleksję nad tym, co tak naprawdę czyni nas ludźmi. Wszystko w cudownie cyberpunkowym świecie, w którym panuje technologia.
Historia jest bardzo intrygująca i zahacza o naprawdę fascynujące kwestie — nie tylko te związane z istotą ludzkiego życia, ale także te, związane choćby z tożsamością płciową.
Oshii realizuje ten materiał niespiesznie, pozwalając historii rozwijać się w swoim tempie. Znamienne są także typowe dla kina azjatyckiego techniki — choćby poświęcanie ujęć pozornie nieistotnym detalom.
Obsada głosowa spisuje się znakomicie, ale to w anime standard. Szczególnie dobre wrażenie robi Tanaka Atsuko (田中敦子), weteranka aktorstwa głosowego w Japonii: jej major Kusanagi ma w sobie odpowiedni dystans, ale też głęboko ukrytą emocjonalność.
Animację filmu wykonano łącząc tradycyjne techniki z komputerowymi. Być może pod tym względem Ghost in the Shell nieco się postarzał, ale to wciąż niesamowite dzieło. Choć z jednej strony żałuję, że nie widziałem go wcześniej, to w gruncie rzeczy cieszę się, że obejrzałem go dopiero teraz, bo dzięki temu nieco świadomiej mogłem odebrać drugie dno filmu.
Ghost in the Shell (2017)
Recenzja już wkrótce na blogu.
SERIALE
W marcu ukazały się trzy odcinki, a dzięki Netfliksowi można je było obejrzeć tuż po amerykańskiej premierze. Scenarzyści udzielają w nich wielu odpowiedzi na dręczące od samego początku pytania, a jednocześnie — niczym w Zagubionych — mnożą zagadki. Wreszcie pojawia się Polly — kluczowa dla centralnej tajemnicy postać. Twórcy rozgrywają jej wątek w całkiem wyważony sposób, dotykając przy okazji problemu nastoletniej ciąży. Nie zawsze są może odpowiednio subtelni, ale w gruncie rzeczy wykonują całkiem niezłą robotę.
Kolejny poruszany motyw — i ten chyba bawi mnie najbardziej — to rodzice głównych, nastoletnich bohaterów, którzy sprawiają więcej problemów niż ich pociechy. Kłamią, zakochują się w nieodpowiednich osobach i komplikują życie nie tylko sobie, ale i innym. Prym wiedzie tutaj Hermione Lodge, matka Veroniki, która czasem tak coś skiepści, że tylko puknąć się w głowę.
Fascynują w nowych rozgrywki między kluczowymi dla miasteczka rodzinami. Każda z nich skrywa jakąś tajemnicę i każda jest gotowa strzec jej za wszelką cenę. Nie boją się więc uciekać do czynów niekoniecznie jednoznacznie moralnych.
Znów to powtórzę, ale problemy głównego bohatera są na tym tle naprawdę mało interesujące („och, chcę być muzykiem!”), tym bardziej, że inni bohaterowie dostają lepsze wątki. Wspominałem już o zmagającej się z nastoletnimi wyskokami matki Veronice i dziewczyną w ciąży, Polly. Do tego dochodzi wątki: relacji ojciec-córka w przypadku Josie; próbującej odnaleźć się w rodzinnej sytuacji Betty czy wreszcie uroczego wyrzutka, Jugheada.
Reżysersko jest naprawdę przyzwoicie — niby nie jest Riverdale jakoś szczególnie odmienny od reprezentantów podobnego gatunku (typowe sceny w korytarzach szkół czy pokojach głównych bohaterów, odpowiednio wykorzystane utwory muzyki popularnej), ale jednak jest w nim coś wyjątkowego, co niekoniecznie łatwo da się wyrazić słowami.
Wśród aktorów najbardziej ujmuje mnie trójca: Lili Reinhart (Betty), Camilla Mendes (Veronica) oraz Cole Sprouse (Jughead). Ten ostatni robił karierę wraz z bratem bliźniakiem na Disney Channel w sympatycznych serialach Nie ma to jak hotel oraz Nie ma to jak statek i miło patrzeć, jak dorósł i się aktorsko wyrobił. Trochę w tyle pozostaje za tą trójką R.J. Apa jako Archie, ale nie dostaje on w gruncie rzeczy ciekawego materiału.
Zachwyca też dorosłe pokolenie, a zwłaszcza Mädchen Amick. Pamiętam ją jeszcze z Twin Peaks i jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak bardzo inną gra tu postać.
Pod względem technicznym niezmiernie podobają mi się zdjęcia (jest w nich taki delikatnie wyczuwalny melancholijny ton, który dodaje im smaczku) i wykorzystywany pod koniec niemal każdego odcinka montaż równoległy z doskonałymi monologami Jugheada. Bardzo podoba mi się też motyw muzyczny.
OUAT w drugiej połowie szóstego sezonu nie zawodzi, choć twórcy podejmują w nim kilka kurioazalnych decyzji.
Główny wątek Gideona — syna Titeliturego i Belli, który został porwany przez Czarną Wróżkę i powrócił do Storybrooke, by zabić Emmę — zostaje na razie rozgrywany powoli, gdzieś tam w tle. Na pierwszy plan wysuwane są zaś inne wątki: ten dotyczący Reginy i Złej Królowej, czy relacji pomiędzy Hakiem i Emmą (oraz jej rodzicami). Prowadzą one do różnych konkluzji, ale wszystkie z nich są całkiem ciekawe i albo pomagają domknąć pewien etap w życiu bohaterów (Regina i Zła Królowa), albo wprowadzić historię na nowe tory (Hak i Emma). Niekoniecznie zawsze scenarzyści podejmują właściwe decyzje, jak w odcinku „Ill-boding paterns”, gdzie dokonują wprawdzie bardzo dobrej reinterpretacji Beowulfa, ale szkodzą tym samym innej postaci, którą rozpisują zupełnie inaczej niż dotychczas.
Pod względem reżyserii nie mogę serialowi nic zarzucić. Dzięki różnym, może niekoniecznie oryginalnym, ale zawsze skutecznym zabiegom, reżyserom udaje się naprawdę dobrze wpływać na emocje.
Aktorsko w tych czterech odcinkach najlepiej wypadają Lana Parilla i Colin O’Donoghue. Dostali zresztą doskonały materiał — ich postaci błądzą i próbują naprawiać błędy, co fascynująco się ogląda. Niezmiennie zachwyca również Robert Carlyle (standard). Giles Matthey jako Gideon jest dość intrygujący, a na dźwięk jego pogardliwego „father” nie da się nie uśmiechnąć. Pozytywnie zaskakuje też Josh Dallas — zwykle bezbarwny, tym razem okazuje całkiem szeroką gamę uczuć i robi to wiarygodnie. Jennifer Morrison jakoś szczególnie się nie wybija, ale też nie irytuje i gra po prostu poprawnie. I na koniec Sean Maguire — absolutnie fantastyczny jako zupełnie inny Robin niż ten, którego znaliśmy dotychczas.
Jak zwykle efekty specjalne pozostawiają wiele do życzenia, ale w większości używane są mądrze i w takich miejscach, w których rzeczywiście są potrzebne. Zdjęcia i montaż niezmiennie pozostają na całkiem wysokim poziomie, no i muzyka jak zwykle czaruje. Mark Isham to jest gość.
Przy okazji premiery nowych odcinków zacząłem na blogu nowy cykl, w którym raz na tydzień livebloguję równolegle z seansem serialu. Do tej pory pojawiły się trzy odsłony: S06E11, S06E12, S06E13.
KOMIKSY
Długo podchodziłem do lektury tego komiksu, choć zarys fabularny znałem już dawno z kreskówkowej adaptacji, która jest chyba jedną z moich ulubionych animacji na podstawie komiksów DC. Cieszę się jednak, że okazję do zanurzenia się w opowieści Cooke'a miałem dopiero teraz, bardziej świadomy nie tylko przewijających się przez komiksy DC historii, ale też w ogóle pewnych mechanizmów prowadzenia w komiksie narracji.
„Nowa granica” to historia niesamowita: list miłosny do srebrnej ery, znakomite przeplatanie wydarzeń fikcyjnych z tymi prawdziwymi i bardzo aktualne przypomnienie, że nawet w czasach trudnych — a może zwłaszcza w nich — jest miejsce na bohaterów i dobro — choć różnie definiowane — ostatecznie zwycięża.
Do tego dochodzą wspaniałe rysunki, nawiązujące trochę do klasyki, ale jednocześnie niezwykle świeże i porywające nowatorskimi rozwiązaniami (choćby sposób pokazywania Flasha). Nie bez wątpienia sporo robi tu też konsekwentne rozplanowanie kadrów (po trzy na stronę), łamane w kluczowych momentach, dla podkreślenia ich emocjonalnego wydźwięku.
Jestem zakochany i znalazłem właśnie nową — obok mojego ukochanego Kryzysu tożsamości — komiksową miłość.
WKKDC ma właściwie dwie duże wady. Po pierwsze prenumerata przychodzi do mnie z „lekkim opóźnieniem”, a po drugie redakcja bardzo zaniedbuje tłumaczenie, ciskając wszem i wobec nienaturalnym wołaczem czy pomijając ważne elementy tzw. paratekstu lingwistycznego (napisy na szyldach, onomatopeje itp.). W każdym razie dobór historii jest całkiem przyzwoity (nawet, jeśli niektóre się już w Polsce ukazały), a dodatki w postaci starszych komiksów z genezami bohaterów urozmaicają lekturę.
Tyle słowem wstępu o samej kolekcji. Co się zaś samej Ziemi dwa tyczy, to mam mieszane uczucia na temat tego komiksu. O ile początek zapowiada się iście intrygująco i fabuła wydaje zmierzać w ciekawym kierunku, to ostatecznie gdzieś tam po drodze gubi swoje tempo i pod koniec przestaje angażować. Zabrakło mi też typowych szaleństw Morrisona — nadal odwołuje się on do tej najbardziej kolorowej ery komiksów, ale nie czyni tego w sposób tak spektakularny, do jakiego zdążył mnie przyzwyczaić.
Doskonała jest za to warstwa graficzna — lubię wyrazisty styl Franka Quietly’ego, który doskonale się w tej historii sprawdza i stanowi chyba najmocniejszą część całego wydawnictwa.
Dodatek w postaci komiksu o spotkaniu Jaya Garricka i Barry’ego Allena to fantastyczna perełka i doskonale pasuje ona do tematyki głównej historii. Przedstawiona jest w nim pierwsza interakcja postaci z różnych Ziemi, która rozpisana i rozrysowana jest zgodnie z ówczesnymi standardami: czyt. jest cudownie kiczowata i zabawna.
Przekład jest jak zwykle w tej kolekcji bardzo nierówny. Uciekają tłumaczowi gry słowne (owszem, na niektóre nie ma rady, ale często dało się je jakoś ominąć). Czasem podejmuje on kuriozalne decyzje tłumaczeniowe, niekoniecznie wynikające ze specyfiki przekładu komiksu. Przede wszystkim boli jednak oszczędność wydawców i to, o czym mówiłem wcześniej: bardzo nierówne potraktowanie paratekstu lingwistycznego (niech za dobitny przykład posłuży kadr, na którym widnieją dwa egzemplarze strony tytułowej tej samej gazety, z których tylko jedna została przełożona na polski).
Wciągający,
lekki, utrzymany w klimacie czarnego kryminału komiks o powrocie
Catwoman do pierwszej ligi złodziei. Historia jest napisana znakomicie, ma
barwnych bohaterów i kilka dobrych zwrotów akcji. A przede wszystkim dość mocno zamoczona jest w noirowym sosie, co doskonale do kobiety kot pasuje.
Rysunki Darwyna
Cooke’a są obłędne i doskonale budują tę opowieść — zwłaszcza wtedy, gdy
porywa się on na formalne eksperymenty.
Ciekawe są także dwa dodatki. Pierwszy to poboczna historia z perspektywy detektywa śledzącego ruchy Catwoman. Nieźle uzupełnia ona wątki głównej fabuły i ponownie: jest doskonale narysowana.
Drugi dodatek to typowy dla kolekcji komiks z zamierzchłych czasów. Tu pada na debiut Catwoman, który już dawno temu, kiedy miałem obsesję na punkcie komiksów z Batmanem, czytałem. Teraz historii obrazkowych już się tak nie pisze, ale trzeba przyznać, że to i tak perełka.
Tłumaczenie miejscami mogło by być lepsze. Rażą zwłaszcza: nieumiejętne przekładanie slangów, wiszące zaimki i nadużywany wołacz. Ale nie czyta się tego w gruncie rzeczy szczególnie źle.
Ciekawe są także dwa dodatki. Pierwszy to poboczna historia z perspektywy detektywa śledzącego ruchy Catwoman. Nieźle uzupełnia ona wątki głównej fabuły i ponownie: jest doskonale narysowana.
Drugi dodatek to typowy dla kolekcji komiks z zamierzchłych czasów. Tu pada na debiut Catwoman, który już dawno temu, kiedy miałem obsesję na punkcie komiksów z Batmanem, czytałem. Teraz historii obrazkowych już się tak nie pisze, ale trzeba przyznać, że to i tak perełka.
Tłumaczenie miejscami mogło by być lepsze. Rażą zwłaszcza: nieumiejętne przekładanie slangów, wiszące zaimki i nadużywany wołacz. Ale nie czyta się tego w gruncie rzeczy szczególnie źle.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.