MANIAK PISZE WSTĘP
FILMY
Horror science-fiction w reżyserii Daniela Espinosy (System) okazuje się pod względem fabularnym typowym straszakiem w kosmosie. Ot, obca forma życia wymyka się spod kontroli i ludzie za to odpowiedzialni robią wszystko, by naprawić swój błąd. Scenarzyści, Rhett Reese i Paul Wernick (Deadpool), nie silą się więc na oryginalność i nawet nie udaje im się zaskoczyć mocnym w założeniach zakończeniem. Schematy fabularne, które wykorzystują, są już po prostu zbyt oklepane.
Sam Espinosa realizuje jednak to wszystko całkiem sprawnie, umiejętnie bawiąc się prawami fizyki panującymi na stacji kosmicznej i dodając tej wtórnej historii trochę dreszczyku, dobrze dozując napięcie. No i ma do dyspozycji wspaniałych aktorów, których udaje mu się nie zmarnować. Postaci grane m.in. przez Jake’a Gylenhaala, Rebeccę Ferguson czy Sanadę Hiroyukiego (真田広之) są wiarygodne i przekonujące.
Po Interstellar czy Grawitacji komputerowa scenografia udająca kosmos nie powinna robić aż takiego wrażenia, ale w Life jest na tyle przyzwoicie, żeby wydać z siebie przynajmniej jedno westchnienie zachwytu. To zasługa nie tylko efektów specjalnych, ale także bardzo dobrych zdjęć.
W horrorach ważne są też montaż i dźwięk. To pierwsze zdecydowanie się udaje, to drugie nie jest na tyle szeroko rozgrywane, bo Espinosa stawia na trochę inne środki wyrazu i stara się straszyć raczej atmosferą i ogólnym poczuciem beznadziei. Ale za to jest bardzo dobra muzyka.
Czy jednak jest to film, który warto zobaczyć? Tylko jeśli ma się ochotę na niezobowiązującą rozrywkę. I lubi się horrory.
Po Interstellar czy Grawitacji komputerowa scenografia udająca kosmos nie powinna robić aż takiego wrażenia, ale w Life jest na tyle przyzwoicie, żeby wydać z siebie przynajmniej jedno westchnienie zachwytu. To zasługa nie tylko efektów specjalnych, ale także bardzo dobrych zdjęć.
W horrorach ważne są też montaż i dźwięk. To pierwsze zdecydowanie się udaje, to drugie nie jest na tyle szeroko rozgrywane, bo Espinosa stawia na trochę inne środki wyrazu i stara się straszyć raczej atmosferą i ogólnym poczuciem beznadziei. Ale za to jest bardzo dobra muzyka.
Czy jednak jest to film, który warto zobaczyć? Tylko jeśli ma się ochotę na niezobowiązującą rozrywkę. I lubi się horrory.
Film Andrei Arnold to obraz szczególny, który można odczytywać na wielu płaszczyznach. Zupełnie z wierzchu to historia odwołująca się do opisywanych w amerykańskich gazetach problemach z tzw. mag crew — ekipami młodzieży, wykorzystywanymi do sprzedawania prenumerat czasopism. To także historia o współczesnych Stanach Zjednoczonych w ich różnych odcieniach. To obraz dzisiejszej młodzieży i jej perspektyw. To wreszcie film o rozpaczliwym poszukiwaniu wolności i niezależności, które są jednak wartościami niezdobywalnymi.
Reżyserka ma na ten film doskonały pomysł. Choć podróż, jaką odbywają jej bohaterowie, zdaje się nie prowadzić donikąd, to doskonale się to łączy z pewną beznadzieją, która w tym filmie niewątpliwie gra ważną rolę. Arnold zawsze pozostaje bardzo blisko bohaterów, a ponadto znakomicie oddaje wielobarwność Stanów Zjednoczonych: ich rozbicie na tle ekonomicznym czy szerzej — społecznym. Świetnie operuje też symboliką, podkreślającą wspomniane wyżej dążenie do wolności, choćby w powtarzających się scenach, w których główna bohaterka wypuszcza jakieś zwierzę. No i trafia w dziesiątkę, zatrudniając w filmie — obok bardziej znanych aktorów, jak Shia LaBeouf i Riley Keough — zebranych z ulic i plaż naturszczyków. Znakomita odtwórczyni głównej roli, Sasha Lane, niech będzie tego najlepszym przykładem.Znakomite zdjęcia i nieco surowy, niewidowiskowy montaż nadają opowieści wyjątkowego tonu, a składająca się z iTunesowych hitów muzyka fantastycznie współgra z jej tonem.
Nie jest to film dla wszystkich — na pewno znajdą się tacy, którzy pokręcą nosem na powolną narrację czy pozorną bezcelowość opowiadanej przez Arnold historii — ale reszcie gorąco go polecam.
Carte Blanche
Oparty na faktach polski film o nauczycielu, który zaczyna stopniowo tracić wzrok i postanawia ukryć ten fakt. Michał Lusiński tworzy całkiem niezły obraz o człowieku, który — choć postępuje czasem wątpliwie pod względem moralnym — okazuje się także niezwykle ciepłym, zdeterminowanym i przede wszystkim ciekawym bohaterem. Zderzają się tu tak naprawdę trzy wątki, w których scenarzysta podkreśla różne problemy. Po pierwsze, to opowieść o tym, z jakimi przeszkodami społecznymi musi zmierzyć się osoba niepełnosprawna — i wobec tych przeszkód postawa głównego bohatera wydaje się usprawiedliwiona. Drugi wątek to historia miłosna, zdecydowanie najsłabiej rozrysowana, ale pokazująca również negatywne aspekty drogi, jaką obrał protagonista. No i jest wreszcie trzeci wątek, skupiający się na problemach współczesnej młodzieży licealnej. Scenarzyście, co prawda, przydałoby się trochę więcej wywiedzieć na temat tego, jak wygląda dziś matura, ale to szczegóły, bo najważniejsza okazuje się w tym wątku relacja nauczyciel-uczeń, a ta wypada naprawdę dobrze.
Film tworzony jest trochę na modłę amerykańskich produkcji biograficznych, których zadaniem jest podnoszenie widza na duchu. Jest tu jednak kilka ciekawych pomysłów realizatorskich: od nietypowych ujęć, po pomysłową sekwencję końcową. Świetnie prowadzeni są także aktorzy, i to zarówno to starsze pokolenie (znakomity i przesympatyczny Andrzej Chyra w roli głównej, niezwykle naturalny Arkadiusz Jakubik, ciekawa Urszula Grabowska czy wreszcie niezmiennie fantastyczna Dorota Kolak), jak i młodsze (buntownicza Eliza Rycembel, buńczuczny Tomasz Ziętek).
Wizualnie Carte Blanche jest przepiękny (ciasne mieszkanie czy szkolne korytarze przeciwstawione są pięknym lubelskim plenerom), ale — jak to w polskich filmach bywa — kuleje dźwięk. Dialogi są często nie do wysłyszenia. A szkoda, bo reżyser mógłby obraz jeszcze bardziej wzbogacić, grając właśnie dźwiękiem, niejako przeciwstawiając go problemowi protagonisty. Ale nie można mieć wszystkiego.
Pakt Krwi
Powiedzieć, że to zawód, to trochę za dużo, bo na Pakt krwi wybierałem się właściwie ot tak, żeby maksymalnie wykorzystać możliwości Cinema City Unlimited. Nie znałem wcześniej reżysera, ani większości aktorów, nie wiedziałem też, czego mogę się spodziewać. Okazało się, że mogłem sobie jednak ten seans odpuścić.
Zawodzi przede wszystkim scenariusz: naiwny, niewiarygodny i powtarzalny. Oto tragiczna historia dwójki braci, którym życie dało w kość. Starszy zaopiekował się młodszym, ale sam wpadł w złe, gangsterskie towarzystwo. Po latach gangsterzy dają o sobie znać, porywając starszego brata, więc młodszy oczywiście go uratuje. Konsekwencje? Jakie konsekwencje? Tak mniej więcej można streścić całą fabułę. W założeniach film miał opowiadać o braterskiej miłości ponad wszystko, w efekcie jest jednak bezbarwny i mało wiarygodny. A czasem niezamierzenie śmieszny.
Nie bez winy jest także reżyser. Zasadniczo to jest film, który miał wyglądać ładnie. Zdjęcia przepuszczono więc przez specjalny, brudnawy filtr, a sceny akcji nakręcono w slow-motion. W połączeniu z kulawym scenariuszem i nie do końca dopracowanym montażem (można by tu kilka scen wywalić), tworzy to jednak efekt bardzo kiepski.
Aktorsko jest w większości bezbarwnie. Adrian Grenier i Johnathon Schaech, którzy grają główne role, snują się bezwiednie po ekranie, jakby nie wiedzieli, po co w ogóle zgodzili się grać. Jest wprawdzie jedna rola zapadająca w pamięć, ale bynajmniej w taki sposób, w jaki powinna. Mowa o kreacji Nicholaa Cage’a — niegdyś świetnego aktora — który w Pakcie krwi tak przerysowuje swą postać, że staje się ona nie przerażająca, a zabawna.
Technicznie udane są tylko zdjęcia. Cała reszta: kiepski montaż, mało różnorodna scenografia, paskudna charakteryzacja (gołym okiem widać perukę i doklejone wąsy Cage’a) i nijaka muzyka tylko bardziej Pakt krwi pogrążają. Przynajmniej mam nauczkę, by więcej nie chodzić na filmy w ciemno.
Bikini BlueAktorsko jest w większości bezbarwnie. Adrian Grenier i Johnathon Schaech, którzy grają główne role, snują się bezwiednie po ekranie, jakby nie wiedzieli, po co w ogóle zgodzili się grać. Jest wprawdzie jedna rola zapadająca w pamięć, ale bynajmniej w taki sposób, w jaki powinna. Mowa o kreacji Nicholaa Cage’a — niegdyś świetnego aktora — który w Pakcie krwi tak przerysowuje swą postać, że staje się ona nie przerażająca, a zabawna.
Technicznie udane są tylko zdjęcia. Cała reszta: kiepski montaż, mało różnorodna scenografia, paskudna charakteryzacja (gołym okiem widać perukę i doklejone wąsy Cage’a) i nijaka muzyka tylko bardziej Pakt krwi pogrążają. Przynajmniej mam nauczkę, by więcej nie chodzić na filmy w ciemno.
Tak jak Pakt krwi okazał się rozczarowaniem, tak Bikini Blue bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Po filmie spodziewałem się prostego dramatu miłosnego, dostałem zaś coś, co nawiązuje wprawdzie estetyką do powojennych melodramatów, ale jednocześnie stanowi coś więcej.
Obraz zaczyna się od prologu, w którym śledzimy dziwny incydent z płonącym motocyklistą. Po chwili — na razie bez słów wyjaśnień — przenosimy się nieco w czasie i odtąd obserwujemy podróż Brytyjki Dory, która jedzie odwiedzić polskiego męża w placówce psychiatrycznej przeznaczonej tylko dla Polaków. Dalszej fabuły nie chcę zdradzać, bo sam miałem ogromną frajdę z odkrywanych przez scenarzystę — Jarosława Marszewskiego — kart. A snuje on opowieść bardzo ciekawą, łączącą w sobie różne estetyki. U podstaw mamy film drogi i powojenny melodramat (z dobrodziejstwem inwentarza, czyli wydumanymi częstokroć dialogami). Do tego dochodzą elementy komedii i dramatu psychologicznego, a wszystko spowite jest oniryczną atmosferą. To mieszanka dość ryzykowna i nie każdemu przypadnie do gustu, ale mnie kupiła całkowicie. Zwłaszcza że Marszewski znakomicie to wszystko reżyseruje, komponując zapadające w pamięć ujęcia i bawiąc się kolorystyką (zwłaszcza tytułowym niebieskim).
Jeśli chodzi o aktorów, to liczą się tu przede wszystkim debiutująca w pełnym metrażu Lianne Harvey oraz Tomasz Kot. Ta pierwsza czaruje aurą buntowniczki, a ten drugi głębią psychologiczną swojej postaci.
Wrażenie na pewno robią piękne zdjęcia Jacka Podgórskiego i doskonała muzyka Bartosza Chajdeckiego. Świetny jest też montaż — niespieszny, podkreślający tę oniryczną atmosferę, o której wspominałem. Bardzo dobre są też kostiumy, odpowiednio udające stroje tamtych lat. Ogólnie daję dużą okejkę.
KlientObraz zaczyna się od prologu, w którym śledzimy dziwny incydent z płonącym motocyklistą. Po chwili — na razie bez słów wyjaśnień — przenosimy się nieco w czasie i odtąd obserwujemy podróż Brytyjki Dory, która jedzie odwiedzić polskiego męża w placówce psychiatrycznej przeznaczonej tylko dla Polaków. Dalszej fabuły nie chcę zdradzać, bo sam miałem ogromną frajdę z odkrywanych przez scenarzystę — Jarosława Marszewskiego — kart. A snuje on opowieść bardzo ciekawą, łączącą w sobie różne estetyki. U podstaw mamy film drogi i powojenny melodramat (z dobrodziejstwem inwentarza, czyli wydumanymi częstokroć dialogami). Do tego dochodzą elementy komedii i dramatu psychologicznego, a wszystko spowite jest oniryczną atmosferą. To mieszanka dość ryzykowna i nie każdemu przypadnie do gustu, ale mnie kupiła całkowicie. Zwłaszcza że Marszewski znakomicie to wszystko reżyseruje, komponując zapadające w pamięć ujęcia i bawiąc się kolorystyką (zwłaszcza tytułowym niebieskim).
Jeśli chodzi o aktorów, to liczą się tu przede wszystkim debiutująca w pełnym metrażu Lianne Harvey oraz Tomasz Kot. Ta pierwsza czaruje aurą buntowniczki, a ten drugi głębią psychologiczną swojej postaci.
Wrażenie na pewno robią piękne zdjęcia Jacka Podgórskiego i doskonała muzyka Bartosza Chajdeckiego. Świetny jest też montaż — niespieszny, podkreślający tę oniryczną atmosferę, o której wspominałem. Bardzo dobre są też kostiumy, odpowiednio udające stroje tamtych lat. Ogólnie daję dużą okejkę.
Zwycięzca Oscara w kategorii film nieanglojęzyczny = seans obowiązkowy. I okazuje się, że to film ze wszech miar wyjątkowy.
Obraz Asghara Farhadiego opowiada o małżeństwie aktorów, którzy wystawiają sztukę Arthura Millera, Śmierć komiwojażera. Od niej zresztą wziął się oryginalny tytuł, który można przełożyć właśnie na Komiwojażera, Sprzedawcę. Małżeństwo zmuszone przeprowadzić się do nowego mieszkania, gdzie pewnego dnia główna bohaterka zostaje zaatakowana. Odtąd ich życie obraca się o 180 stopni. Ona przeżywa traumę, on opętany jest żądzą zemsty na tajemniczym napastniku.
Bardzo introspektywny scenariusz, Farhadi rozgrywa niespiesznie i świadomie niewidowiskowo, skupiając się przede wszystkim na wewnętrznych przeżyciach bohaterów. Mało więc tu muzyki, ujęcia są bardzo proste (dużo tu zbliżeń), ale to tylko potęguję niesamowitą atmosferę.
Nie byłoby tego filmu bez doskonałych ról aktorskich. Shahab Hosseini i Taraneh Alidoosti tworzą bardzo głębokie, ale też wyważone kreacje, czyniąc swoje postacie niezwykle prawdziwymi.
Technicznie, jak już powiedziałem, jest niewidowiskowo, ale jak najbardziej bezbłędnie, zwłaszcza na poziomie zdjęć i montażu.
Obraz Asghara Farhadiego opowiada o małżeństwie aktorów, którzy wystawiają sztukę Arthura Millera, Śmierć komiwojażera. Od niej zresztą wziął się oryginalny tytuł, który można przełożyć właśnie na Komiwojażera, Sprzedawcę. Małżeństwo zmuszone przeprowadzić się do nowego mieszkania, gdzie pewnego dnia główna bohaterka zostaje zaatakowana. Odtąd ich życie obraca się o 180 stopni. Ona przeżywa traumę, on opętany jest żądzą zemsty na tajemniczym napastniku.
Bardzo introspektywny scenariusz, Farhadi rozgrywa niespiesznie i świadomie niewidowiskowo, skupiając się przede wszystkim na wewnętrznych przeżyciach bohaterów. Mało więc tu muzyki, ujęcia są bardzo proste (dużo tu zbliżeń), ale to tylko potęguję niesamowitą atmosferę.
Nie byłoby tego filmu bez doskonałych ról aktorskich. Shahab Hosseini i Taraneh Alidoosti tworzą bardzo głębokie, ale też wyważone kreacje, czyniąc swoje postacie niezwykle prawdziwymi.
Technicznie, jak już powiedziałem, jest niewidowiskowo, ale jak najbardziej bezbłędnie, zwłaszcza na poziomie zdjęć i montażu.
Wybawienie
Wybawienie to trzeci film z serii adaptacji kryminałów Jussi Adler-Olsena. Nie widziałem poprzednich ani nie znałem książek, więc poszedłem do kina trochę w ciemno. Na szczęście każda część jest autonomiczna.
Oglądamy klasyczny kryminał z tajemniczym zabójcą, zagadką z przeszłości i niezłomnymi bohaterami. Całość kręci się wokół takich motywów jak fanatyzm religijny czy dziecięca trauma, choć te tematy mogłyby nieco mocniej wybrzmieć. Na pewno ciekawi są bohaterowie, zwłaszcza dwójka prowadząca śledztwo: jeden ateista, drugi gorliwy wyznawca. Taki konflikt na dwóch przeciwnych biegunach nieźle wpisuje się w przewodni motyw filmu. Rozwiązanie całej zagadki jest jednak trochę na wyrost i miejscami wywołuje raczej uśmiech politowania. A szkoda, bo można by to było poprowadzić nieco inaczej.
Reżysersko jest całkiem nieźle. Hans Petter Molland tworzy dość gęstą atmosferę i pozwala się zanurzyć w mroku duńskiego kryminału. Nie do końca udaje mu się ją utrzymać, bo gdzieś tam pod koniec akcja nieoczekiwanie przyspiesza, ale — tak czy siak — ogląda się to wszystko nieźle.Oglądamy klasyczny kryminał z tajemniczym zabójcą, zagadką z przeszłości i niezłomnymi bohaterami. Całość kręci się wokół takich motywów jak fanatyzm religijny czy dziecięca trauma, choć te tematy mogłyby nieco mocniej wybrzmieć. Na pewno ciekawi są bohaterowie, zwłaszcza dwójka prowadząca śledztwo: jeden ateista, drugi gorliwy wyznawca. Taki konflikt na dwóch przeciwnych biegunach nieźle wpisuje się w przewodni motyw filmu. Rozwiązanie całej zagadki jest jednak trochę na wyrost i miejscami wywołuje raczej uśmiech politowania. A szkoda, bo można by to było poprowadzić nieco inaczej.
Aktorsko jest raczej przeciętnie — żaden aktor nie wyróżnia się jakoś szczególnie. Nikolaj Lie Kaas i Fares Fares grają po prostu porządnie, a wcielający się w czarny charakter Pål Sverre Hagen nieświadomie przerysowuje swoją rolę, przez co niezamierzenie bawi.
Technicznie także przeciętnie: praktycznie nic nie zasługuje na szczególną uwagę. Nie jest to więc film wybitny, ale na wolny wieczór — czemu nie?
Jutro będziemy szczęśliwi
Film oparty jest na typowym motywie z komedii. Mamy oto głównego bohatera playboya. Nagle zjawia się u niego dziewczyna, z którą niespełna rok temu się przespał. Z dzieckiem. Zostawia dziecko i znika. Tu film mógłby zamienić się w pełną gagów (z niemowlakiem w roli głównej) pogoń za uciekinierką. I choć początkowo rzeczywiście wszystko na to wskazuje, to ostatecznie bohaterowi nie udaje się dogonić koleżanki i zostaje z córką sam. Odtąd historia nabiera zupełnie innego tonu i zaczyna opowiadać o pięknej relacji między ojcem a córką. Z domieszką komedii i niewiarygodnych zwrotów akcji, oczywiście.
Jutro będziemy szczęśliwi, czy też — jak sugeruje francuski tytuł — Jutro wszystko się zacznie (Demain tout commence) to remake meksykańskiego komediodramatu Instrukcji nie załączono. Oryginału jeszcze nie widziałem, ale francuska wersja bardzo mnie do tego zachęciła.
Tę niezwykle ciepłą, choć ostatecznie smutną w swej wymowie opowieść młody reżyser, Hugo Gélin, opowiada z niezwykłym wyczuciem. Doskonale wie, kiedy widza rozbawić, kiedy wzruszyć i kiedy potrzymać w niepewności. I nawet jeśli fabuła bywa gdzieniegdzie naciągana, to Gélinowi udaje się w nią całkowicie zaangażować widza, a pod koniec pobudzić jego gruczoły łzowe do pracy.
Do filmu zaangażowano znakomitą obsadę. Znany z Nietykalnych Omar Sy jest jak zwykle rozbrajający, Antoine Bertrand bawi do łez, a Clémence Poésy tworzy porządną, wyważoną kreację. Największym odkryciem jest jednak Gloria Colston — dziewczynka kradnie każdą scenę filmu swoją niesamowitą energią.
Technicznie film jest właściwie bez zarzutu. Najbardziej w oczy rzuca się niezwykła scenografia (mieszkanie głównych bohaterów!), cieszą też bardzo ładne zdjęcia i niezła muzyka.
SERIALE
Poziom Riverdale nie spada. Kwietniowe odcinki to nowe tropy w głównej intrydze, zmaganie się nastolatków z konsekwencjami decyzji ich rodziców i lawirowanie bohaterów między „ciemną a jasną stroną”. Pojawia się kilka ciekawych zwrotów akcji, a zagadki nie przestają intrygować. Irytuje tylko Archie, ale reszta bohaterów (zwłaszcza Jughead) to nadrabia. Od strony reżyserskiej właściwie nie mogę mieć zarzutów. Podoba mi się stylistyka serialu, a młodzi aktorzy są znakomicie prowadzeni. I kocham główny motyw muzyczny!
Kwietniowe odcinki Once Upon a Time to przede wszystkim sporo grzebania w mitologii. Dowiadujemy się nieco o przeszłości Gideona i Zeleny, oglądamy przecudowną reinterpretację baśni o Aladynie (w której to Dżasmina wyrasta na główną bohaterkę) i wreszcie poznajemy genezę Czarnej Wróżki. Scenarzyści dostarczają sensownych odpowiedzi na kilka pytań, choć czasem posuwają się do zbędnych retconów. Reżysersko i aktorsko jest tak jak zwykle. Na szczególną pochwałę zasługuje Jaime Murray w roli Czarnej Wróżki — jest zła do szpiku kości, ale w retrospekcjach nadaje bohaterce sporo głębi. Technicznie też bez niespodzianek: niezłe zdjęcia i montaż, kiepskie efekty i świetna ścieżka dźwiękowa.
KOMIKSY
Czy są to nowe odcinki anime czy manga, czy wreszcie powieść, na podstawie której powstały pozostałe, zawsze lubię wracać do wykreowanego przez Naritę świata Durarara. To niezwykle oryginalne urban fantasy z fantastycznymi, pełnokrwistymi bohaterami, wobec których nie da się przejść obojętnie. W wersji mangowej tym milej Durararę się pochłania, że autorka dość sprawnie ubiera fabułę w graficzne szaty i świadomie korzysta z mangowych środków, czyniąc pozycję niemal tak dynamiczną, jak jej animowany odpowiednik.
Sama fabuła jest tutaj nieco bardziej liniowa niż w anime i wszystko od razu łączy się w spójną całość, ale i podana w takiej formie potrafi trzymać w napięciu i zachwycać oryginalnością. Graficznie też jest bardzo przyzwoicie — podobają mi się zwłaszcza te fragmenty, które trudniej oddać w mandze, jak choćby rozmowy na internetowym czacie. Warto też zwrócić uwagę na pomysłową wizualizację tego, co Saika powtarza jak mantra (i całkiem nieźle poradzili sobie z tym graficy w polskim wydaniu), ale też ogólny dynamizm bijący z kolejnych kadrów.
Język przekładu czasem troszkę kuleje: przydałoby się troszkę bardziej wyważyć socjolekt postaci, bo mówią one dość dziwną mieszanką języka literackiego z potocznym. Szkoda też, że nie postarano się o rusycyzmy w wypowiedziach Simona — zwykła pidżynizacja to zabieg na pół gwizdka. Ale poza tym: bardzo w porządku.
Sama fabuła jest tutaj nieco bardziej liniowa niż w anime i wszystko od razu łączy się w spójną całość, ale i podana w takiej formie potrafi trzymać w napięciu i zachwycać oryginalnością. Graficznie też jest bardzo przyzwoicie — podobają mi się zwłaszcza te fragmenty, które trudniej oddać w mandze, jak choćby rozmowy na internetowym czacie. Warto też zwrócić uwagę na pomysłową wizualizację tego, co Saika powtarza jak mantra (i całkiem nieźle poradzili sobie z tym graficy w polskim wydaniu), ale też ogólny dynamizm bijący z kolejnych kadrów.
Język przekładu czasem troszkę kuleje: przydałoby się troszkę bardziej wyważyć socjolekt postaci, bo mówią one dość dziwną mieszanką języka literackiego z potocznym. Szkoda też, że nie postarano się o rusycyzmy w wypowiedziach Simona — zwykła pidżynizacja to zabieg na pół gwizdka. Ale poza tym: bardzo w porządku.
Wracam do tej historii po raz kolejny i wciąż jest doskonała. Fantastycznie napisana - nie tylko pod względem konstrukcji fabuły, ale przede wszystkim pod względem wykorzystanych technik narracyjnych (to fantastyczne zestawienie punktów widzenia Bruce’a i Gordona); doskonała warstwa graficzna (kolory Richmond Lewis!).
Przyczepię się trochę przekładu (zboczenie zawodowe). Ogólnie bardzo dobry językowo, ma jednak kilka bolączek: czasem jest to słówko „sir” pozostawione ot tak (mam wrażenie, że tłumacze mają z nim zawsze problem), czasem zdarza się tłumaczowi nie zrozumieć oryginału („Wychodzi Stahnsen, narzekając, że przegrał oszczędności całego życia” to nie do końca ekwiwalent „Stahnsen stumbles out, hunched over like he’s lost his life savings”), czasem graficy zupełnie zawiodą i postanowią nie zastępować cudownie ironicznego „World’s Greatest Dad” na kubku Gordona polskim odpowiednikiem, a czasem w środowisko lat 80. zostanie wciśnięty trochę nowszy slang („cykać się” raczej nie pasuje do atmosfery tamtych czasów i brzmi anachronicznie).
Przyczepię się trochę przekładu (zboczenie zawodowe). Ogólnie bardzo dobry językowo, ma jednak kilka bolączek: czasem jest to słówko „sir” pozostawione ot tak (mam wrażenie, że tłumacze mają z nim zawsze problem), czasem zdarza się tłumaczowi nie zrozumieć oryginału („Wychodzi Stahnsen, narzekając, że przegrał oszczędności całego życia” to nie do końca ekwiwalent „Stahnsen stumbles out, hunched over like he’s lost his life savings”), czasem graficy zupełnie zawiodą i postanowią nie zastępować cudownie ironicznego „World’s Greatest Dad” na kubku Gordona polskim odpowiednikiem, a czasem w środowisko lat 80. zostanie wciśnięty trochę nowszy slang („cykać się” raczej nie pasuje do atmosfery tamtych czasów i brzmi anachronicznie).
Wielka kolekcja komiksów DC #12: Superman: Ostatni syn Kryptona
Urzekły mnie również dwa dodatki: pierwszy to historia dziejąca się już jakiś czas po Ostatnim synu i mająca bardzo optymistyczny wydźwięk (choć przydałoby się kilka wyjaśnień, co i jak, bo między początkiem tego dodatku a końcem głównej historii sporo się wydarzyło).
Drugi dodatek to historia z początków działalności Supermana. To oczywiście komiks dawnych czasów w całej okazałości — od prostej, niedorzecznej czasem fabuły, do schematycznych rysunków — ale właśnie przez to jest wspaniały.
KSIĄŻKI
To moje kolejne spotkanie z książkowym Sword Art Online Kawahary i tak bardzo, jak lubię tę historię, tak nie da się w niej nie zauważyć kilku uchybień. Najdziwniejsze są chyba te na poziomie narracji: fragmenty skupiające się na Kirito pisane są z jego perspektywy (narracja pierwszoosobowa), natomiast te, w których pierwsze skrzypce grają Asuna czy Sugu, są już bardziej zdystansowane (narracja trzecioosobowa). Zupełnie jakby Kawahara uznał, że co jak co, ale z bohaterkami to się już czytelnicy nie będą utożsamiać i trzeba je jakoś oddalić.Sama historia ma kilka dziwnych odchyłów (trójkąt miłosny, niepotrzebne łagodzenie czarnego charakteru dwóch pierwszych tomików), ale jest dynamiczna, ciekawa i nadal wzrusza — mimo że opiera się na tym niefajnym motywie damy w opałach. Czyta się to szybko, ale nie zawsze przyjemnie. Ale dla fanów serii — pozycja obowiązkowa.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.