MANIAK ZACZYNA
Po (kolejnej) dłuższej przerwie wracam (znowu) do blogowania, a na pierwszy ogień pójdzie relacja z Coperniconu. W chwili, gdy piszę tę słowa, jestem po pełnym wrażeń — dobrych i złych — pierwszym dniu i swoich wystąpieniach. Poniżej krótka relacja z tego dnia (którą zamieściłem też na moich kontach w portalach społecznościowych), a kolejne — sobotę i niedzielę — zrobię już w formie livebloga. Miłej lektury!
JAKIE HASŁO, JAKI KOMPUTER, CZYLI KIEPSKO ZORGANIZOWANY PIĄTECZEK
Pierwszy dzień Coperniconu dostarczył mi wrażeń z zupełnie przeciwnych biegunów, najpierw przywalając potężnym ciosem i wgniatając w ziemię, potem wywołując we mnie dobre samopoczucie, następnie smucąc, a pod koniec wprawiając w refleksję. Ale po kolei.
Na sam początek zażalenia, bo zdarzyła mi się sytuacja bardzo niemiła i nieprofesjonalna ze strony organizatorów. Jest 15.45, piętnaście minut do mojej prezentacji. Krzesła w sali złożone w rządku pod ścianą, jedno na drugim. Komputer przygotowany, ale zahasłowany. Organizator nie zna hasła. Zna je osoba, do której nie można się dodzwonić.
„Co z krzesłami?” pytam w międzyczasie organizatora bloku. „Możesz je ułożyć” otrzymuję w odpowiedzi. No… spoko. Zacinam zęby, ale nie będę się przecież użalać — przenieść kilka krzeseł i ustawić w rządku to nie problem. Mimo że organizatorzy powinni o to zadbać. Ale wkrótce dołącza przemiła wolontariuszka (pozdrawiam bardzo serdecznie!) i mi pomaga.
Dochodzi 16.00. Hasła wciąż brak. Zapraszam wszystkich do środka, proszę o chwilę cierpliwości, bo problemy techniczne. Naiwny oczywiście nie wziąłem na wszelki wypadek własnego komputera, bo w poprzednich latach zawsze było w porządku, więc po co taszczyć. Szczególnie że później i tak wracam po ciemku na piechotę, więc strach nieść.
Mija dziesięć minut. W międzyczasie sprawdzane są inne komputery, ale jeden nie działa, drugi nie ma wejścia do rzutnika itd. Wreszcie osoba znająca hasło się odzywa. Hasło wpisane, prelekcja uratowana, hurra! Tylko że… nie. Bo komputer nie miał skonfigurowanego Windowsa. Więc siedzę z organizatorem i czekam kolejne dziesięć minut, rozważając w głowie scenariusz robienia pantomimy. „Już prawie” głosi hasło na komputerze, tylko że tak ten komunikat wisi i wisi. Socially awkward as I am, jestem wewnątrz poirytowany, ale siedzę z twarzą pokerzysty i czekam wraz z organizatorem, coraz bardziej pewien, że zaraz zrobię pantomimę. W końcu, eureka! Można przenieść się do innej sali. Zostało pół godziny, potem mam kolejne wystąpienie. „Poprowadź całą prelekcję, a ja w razie czego dam znać następnym, że się spóźnisz” słyszę. No, spoko, szkoda że uczestnicy nie mają więcej czasu, bo przecież kolejne ciekawe rzeczy będą się działy. Czego oczywiście nie wyrzucam uczestnikom, tylko organizatorom.
Poirytowany zaczynam opowiadać. Przyspieszam i plączę się w zeznaniach, bo jednak nie chcę nikogo na siłę zatrzymywać. Nie wychodzi wszystko tak, jak chciałem, ale brnę dalej, byle ze wszystkim zdążyć. Denerwuję się trochę, bo wśród słuchaczy moja była pani promotor. Jakoś idzie. Mimo że zdarza się, iż ktoś wejdzie i zapyta co my tu robimy, bo tenże ktoś się opiekuje salą i nic nie wie.
Dochodzi 17.00. Niektóre osoby wychodzą, bo przecież następne rzeczy. Docieram dzielnie do końca, odpowiadam na pytania. W trakcie organizator każe kończyć, bo następna rzecz w tej sali. Spoko. Przecież nikt nie mówił: „Poprowadź całą prelekcję, a ja w razie czego dam znać następnym, że się spóźnisz”. Z efektu nie jestem zadowolony, ale mam nadzieję, że jakoś przetrwaliście i że kogoś zaciekawiłem. Jeśli chcecie więcej poczytać na temat przekładu audiowizualnego, to zapraszam do mojego ładniejszego i składniejszego tekstu sprzed roku. A na blogu pojawi się też niedługo seria: „Z notatnika tłumacza”, w której omówię niektóre przykłady z prezentacji. W formie pisanej wyjdzie pewnie lepiej.
Wybiegam z sali, chyba nawet do końca nie dziękując za przybycie (wybaczcie, jest mi tak czy siak bardzo miło, że byliście), i ruszam do kolejnej sali, na kolejną prelekcję. W prezentacji uczestniczą cztery przemiłe osoby (pozdrawiam Was serdecznie), atmosfera od razu robi się milsza, bo wszystko działa. Opowiadam o moim ukochanym serialu ludziom, z którymi dzielę pasję. I jest fajnie, mimo że tę prezentację uważałem przed wyjściem za nieco gorzej przygotowaną i nie do końca byłem z niej zadowolony. Ale po wystąpieniu mam poczucie, że się udało. Złe wrażenia zostają zastąpione przez dobre.
Na korytarzu łapie mnie przemiły chłopiec, który uczestniczył w prelekcji o tłumaczeniu i zadaje pytanie o to, jak zostać tłumaczem. Odpowiadam, prezentując różne alternatywne drogi. Chłopiec zadowolony i powoduje u mnie buraka, jakiego jeszcze nigdy nie miałem, prosząc o autograf. To chyba mój pierwszy w życiu.
Czas na przerwę, czas na kitkat. Znaczy na przekąskę. Lecę do Maca, bo najszybciej (a Chikker to nie szytowate jedzenie, tylko pyszna kanapka z kurczakiem), zwłaszcza że za godzinę prelekcja o dżenderach, na której koniecznie chciałem być. Niestety zostaje odwołana. Smuteczek, ale idę kupić jakiś napój i wracam do jednego z budynków konwentu.
Czas na panel o tym, jak najlepiej mówić o popkulturze. Paneliści zacni, a wśród nich Mysza z Mysza Movie, Ichabod, Agnieszka Brodzik z Carpe Noctem, Bartek Sitek z Generator Frajdy i inni. Mam ochotę zagadać do Myszy chwilę przed, ale social awkwardness zwycięża, więc tylko nieśmiało macham. Odmachuje.
Zaczyna się panel. Ciekawy, choć mam wrażenie, że można go było pomoderować nieco lepiej, zadając konkretniejsze pytania. Na szczęście paneliści nadrabiają, zasypując masą przemyśleń. Nie ze wszystkimi tezami się zgadzam, ale miło zawsze posłuchać różnych punktów widzenia. A poruszany jest temat nie tylko tego, jakie media są najlepsze do mówienia i dyskutowania o popkulturze, ale też sama forma (a przede wszystkim długość tej formy) wypowiedzi, osobowość mówiącego czy wreszcie kwestia szczerości. Daje to wszystko do myślenia. Wychodzę bogatszy w wiedzę, choć także umocniony we własnej opinii.
Wracając do domu, rozmyślam sobie nad tym, jak to się wszystko potoczyło, co mogło być lepiej. Siadam przed komputerem i piszę, czekając jednocześnie na kolejny dzień. A w głębi duszy cieszę się, że już nie mam żadnych wystąpień.
Na sam początek zażalenia, bo zdarzyła mi się sytuacja bardzo niemiła i nieprofesjonalna ze strony organizatorów. Jest 15.45, piętnaście minut do mojej prezentacji. Krzesła w sali złożone w rządku pod ścianą, jedno na drugim. Komputer przygotowany, ale zahasłowany. Organizator nie zna hasła. Zna je osoba, do której nie można się dodzwonić.
„Co z krzesłami?” pytam w międzyczasie organizatora bloku. „Możesz je ułożyć” otrzymuję w odpowiedzi. No… spoko. Zacinam zęby, ale nie będę się przecież użalać — przenieść kilka krzeseł i ustawić w rządku to nie problem. Mimo że organizatorzy powinni o to zadbać. Ale wkrótce dołącza przemiła wolontariuszka (pozdrawiam bardzo serdecznie!) i mi pomaga.
Dochodzi 16.00. Hasła wciąż brak. Zapraszam wszystkich do środka, proszę o chwilę cierpliwości, bo problemy techniczne. Naiwny oczywiście nie wziąłem na wszelki wypadek własnego komputera, bo w poprzednich latach zawsze było w porządku, więc po co taszczyć. Szczególnie że później i tak wracam po ciemku na piechotę, więc strach nieść.
Mija dziesięć minut. W międzyczasie sprawdzane są inne komputery, ale jeden nie działa, drugi nie ma wejścia do rzutnika itd. Wreszcie osoba znająca hasło się odzywa. Hasło wpisane, prelekcja uratowana, hurra! Tylko że… nie. Bo komputer nie miał skonfigurowanego Windowsa. Więc siedzę z organizatorem i czekam kolejne dziesięć minut, rozważając w głowie scenariusz robienia pantomimy. „Już prawie” głosi hasło na komputerze, tylko że tak ten komunikat wisi i wisi. Socially awkward as I am, jestem wewnątrz poirytowany, ale siedzę z twarzą pokerzysty i czekam wraz z organizatorem, coraz bardziej pewien, że zaraz zrobię pantomimę. W końcu, eureka! Można przenieść się do innej sali. Zostało pół godziny, potem mam kolejne wystąpienie. „Poprowadź całą prelekcję, a ja w razie czego dam znać następnym, że się spóźnisz” słyszę. No, spoko, szkoda że uczestnicy nie mają więcej czasu, bo przecież kolejne ciekawe rzeczy będą się działy. Czego oczywiście nie wyrzucam uczestnikom, tylko organizatorom.
Poirytowany zaczynam opowiadać. Przyspieszam i plączę się w zeznaniach, bo jednak nie chcę nikogo na siłę zatrzymywać. Nie wychodzi wszystko tak, jak chciałem, ale brnę dalej, byle ze wszystkim zdążyć. Denerwuję się trochę, bo wśród słuchaczy moja była pani promotor. Jakoś idzie. Mimo że zdarza się, iż ktoś wejdzie i zapyta co my tu robimy, bo tenże ktoś się opiekuje salą i nic nie wie.
Dochodzi 17.00. Niektóre osoby wychodzą, bo przecież następne rzeczy. Docieram dzielnie do końca, odpowiadam na pytania. W trakcie organizator każe kończyć, bo następna rzecz w tej sali. Spoko. Przecież nikt nie mówił: „Poprowadź całą prelekcję, a ja w razie czego dam znać następnym, że się spóźnisz”. Z efektu nie jestem zadowolony, ale mam nadzieję, że jakoś przetrwaliście i że kogoś zaciekawiłem. Jeśli chcecie więcej poczytać na temat przekładu audiowizualnego, to zapraszam do mojego ładniejszego i składniejszego tekstu sprzed roku. A na blogu pojawi się też niedługo seria: „Z notatnika tłumacza”, w której omówię niektóre przykłady z prezentacji. W formie pisanej wyjdzie pewnie lepiej.
Wybiegam z sali, chyba nawet do końca nie dziękując za przybycie (wybaczcie, jest mi tak czy siak bardzo miło, że byliście), i ruszam do kolejnej sali, na kolejną prelekcję. W prezentacji uczestniczą cztery przemiłe osoby (pozdrawiam Was serdecznie), atmosfera od razu robi się milsza, bo wszystko działa. Opowiadam o moim ukochanym serialu ludziom, z którymi dzielę pasję. I jest fajnie, mimo że tę prezentację uważałem przed wyjściem za nieco gorzej przygotowaną i nie do końca byłem z niej zadowolony. Ale po wystąpieniu mam poczucie, że się udało. Złe wrażenia zostają zastąpione przez dobre.
Na korytarzu łapie mnie przemiły chłopiec, który uczestniczył w prelekcji o tłumaczeniu i zadaje pytanie o to, jak zostać tłumaczem. Odpowiadam, prezentując różne alternatywne drogi. Chłopiec zadowolony i powoduje u mnie buraka, jakiego jeszcze nigdy nie miałem, prosząc o autograf. To chyba mój pierwszy w życiu.
Czas na przerwę, czas na kitkat. Znaczy na przekąskę. Lecę do Maca, bo najszybciej (a Chikker to nie szytowate jedzenie, tylko pyszna kanapka z kurczakiem), zwłaszcza że za godzinę prelekcja o dżenderach, na której koniecznie chciałem być. Niestety zostaje odwołana. Smuteczek, ale idę kupić jakiś napój i wracam do jednego z budynków konwentu.
Czas na panel o tym, jak najlepiej mówić o popkulturze. Paneliści zacni, a wśród nich Mysza z Mysza Movie, Ichabod, Agnieszka Brodzik z Carpe Noctem, Bartek Sitek z Generator Frajdy i inni. Mam ochotę zagadać do Myszy chwilę przed, ale social awkwardness zwycięża, więc tylko nieśmiało macham. Odmachuje.
Zaczyna się panel. Ciekawy, choć mam wrażenie, że można go było pomoderować nieco lepiej, zadając konkretniejsze pytania. Na szczęście paneliści nadrabiają, zasypując masą przemyśleń. Nie ze wszystkimi tezami się zgadzam, ale miło zawsze posłuchać różnych punktów widzenia. A poruszany jest temat nie tylko tego, jakie media są najlepsze do mówienia i dyskutowania o popkulturze, ale też sama forma (a przede wszystkim długość tej formy) wypowiedzi, osobowość mówiącego czy wreszcie kwestia szczerości. Daje to wszystko do myślenia. Wychodzę bogatszy w wiedzę, choć także umocniony we własnej opinii.
Wracając do domu, rozmyślam sobie nad tym, jak to się wszystko potoczyło, co mogło być lepiej. Siadam przed komputerem i piszę, czekając jednocześnie na kolejny dzień. A w głębi duszy cieszę się, że już nie mam żadnych wystąpień.
SOBOTNIO-NIEDZIELNY LIVEBLOG
PODCASTY, TWIN PEAKS i PRZEKŁADY, CZYLI ZABIEGANA SOBOTA
Sobotę zaczynam o 12.00 (więc mogę wstać o ludzkiej porze). Przychodzę na panel Podsłuchane.pl — głównie z sympatii do większości twórców. Podcastów słucham raczej nieregularnie, zwykle dobierając je pod temat. Chcę jednak poznać dalsze plany twórców i dowiedzieć się trochę więcej na temat ich sieci. Prelekcja/panel, bo tak naprawdę trudno to zakwalifikować, jest poprowadzony całkiem nieźle: z pompą, na luzie i ze szczyptą humoru. Uszczypliwego, rzecz jasna. Czasem Paweł Opydo — który przejął chyba główną rolę, bo to właśnie on w większości się wypowiada — troszeczkę za dużo czasu poświęca pewnym tematom, takim jak YouTube, ale to do wybaczenia. Ciekawy jest też segment pytań od publiczności, choć nie zawsze te pytania dotyczą stricte podcastów.
Słuchając tego wszystkiego, mam z jednej strony ogromną chęć sam zacząć coś nagrywać. Z drugiej, chyba trudno znaleźć by mi było współprowadzących. Z trzeciej, podcast w pojedynkę to nie do końca jest „to” — chyba nie mam aż tak fajnych rzeczy do zaoferowania, by kogoś zainteresować gadaniem z samym sobą. Z czwartej, okropnie na nagraniach brzmię. Pisanie jednak FTW. Ale gościnnego występu nie odmówię, więc możecie zapraszać.
Następna prelekcja, w tej samej sali, dotyczy mojego ukochanego Twin Peaks. Z początku osób niewiele, ale wkrótce sala się wypełnia. Są problemy techniczne, bo rzutnik nie wyświetla obrazu prosto na ekran. Ale z drugiej strony powstaje jakiś cudownie surrealistyczny, lynchowski niemal obraz, więc to ciekawe.
Prowadzący (z kanału Drugi Seans, który musicie koniecznie zasubskrybować) są przemili i bardzo dobrze przygotowani do swojego wystąpienia. Omawiają Twin Peaks z wielu różnych stron, zahaczając o buddyzm, hinduizm czy wreszcie wierzenia rdzennych amerykanów. Słucham z zafascynowaniem i po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, jak doskonałą rzecz zrobił Lynch — rzecz, którą można interpretować na mnóstwo różnych sposobów. I każda z tych interpretacji ma gdzieś sens.
Z Twin Peaks biegnę szybko na panel tłumaczy, na którym Mysza, Agnieszka Brodzik i Piotr Cholewa. Szkoda, że nie udało się wziąć nikogo z komiksowego świata, ale nie narzekam, bo skład tak czy siak zacny. Na panel troszkę spóźnia się Cholewa, ale ponieważ to tłumacz niezwykle szanowany, i tak dostaje na powitanie meksykańską falę.
Paneliści odpowiadają w gruncie rzeczy na bardzo ogólne pytania, ale to fascynujące, jak różne miewają podejście. A czasami, jak podobne. Słucham więc zaciekawiony, zastanawiając się w międzyczasie, jak sam bym na ich miejscu odpowiedział. Wtem panel się kończy i trochę szkoda, że nie był zaplanowany na dłużej. Temat został bowiem tylko troszeczkę liźnięty.
Ruszam teraz na prelekcję pt. „Jak by to zrobił Disney?”, w której dwójka prowadzących ma się pozastanawiać, jak wytwórnia Disneya mogłaby zaadaptować nieruszone jeszcze baśnie. I… to nie jest dobra prelekcja. Wydaje się chaotyczna, a prowadzący zdają się nie dopuszczać takiego myślenia, jakie nie jest zgodne z ich zdaniem. I chyba nie do końca też rozumieją fenomen Disneya. Słucham 20 minut, a potem wychodzę — pierwszy raz w życiu mi się tak zdarza. Ale wreszcie mogę coś zjeść.
Dochodzi 18.00 i zgodnie ze zboczeniem zawodowym ruszam na prelekcję tłumaczy mang. Spoytkam tam kilku znajomych i razem siadamy w pierwszym rządku. Prelekcja jest podzielona na dwie części: pierwszą prowadzi Paweł Dybała (tłumacz JPF), a drugą Paulina Ślusarczyk-Bryła (tłumaczka Studia JG). Ta pierwsza wypada wyjątkowo… nudno. Być może patrzę tak na nią dlatego, że sam jestem tłumaczem i pewne zakulisowe sprawy po prostu znam z autopsji. Ale panel, o którym pisałem wyżej (ten z Myszą, Cholewą i Brodzik), też nie był jakoś szczególnie dla mnie nowatorski, a jednak cieszyła w nim wielość punktów widzenia. Tego mi tu brakuje, bo Ślusarczyk-Bryła raczej nie wchodzi w słowo Dybale (ani później on jej). Z ciekawszych rzeczy w części Dybały można wymienić tylko kilka dobrych rad (między innymi takich, by tłumacz wsłuchiwał się w różne życiowe sytuacje), kilka rzeczy zadziwiających (jak to tak w dobie CAT-ów szukać rzeczy po fizycznych tomikach?! dlaczego Japończycy nie dostarczają materiałów?!) i kilka takich spornych (niektóre prezentowane przez Dybałę rozwiązania nie były najlepsze). Pochwalić natomiast należy dbałość o przekład paratekstu lingwistycznego — wszelkiego rodzaju tekstu znajdującego się poza dymkami. Dybała kładzie na to szczególny nacisk, mówiąc, że kiedy dostrzega jakiś japoński znak, zawsze stara się go przełożyć.
Część Ślusarczyk-Bryły, która dotyczyła już konkretnie pewnych problemów tłumaczeniowych, a nie stricte pracy tłumacza, wychodzi znacznie lepiej. Może to dlatego, że temat jest mi bliski — sam zajmowałem się kwestią przekładu niestandardowych odmian języka w komiksie, pisząc pracę magisterską na anglistyce.
Ślusarczyk-Bryła operuje terminologią naukową — i dobrze — choć szkoda, że nie odwołuje się do sztandarowych prac na temat, który porusza. Przydałoby się trochę zerknąć do Berezowskiego i Hejwowskiego, zwłaszcza że poszerzają pewien arsenał różnych strategii tłumaczeniowych. Prelegentka skupia się tutaj przede wszystkim na leksykalizacji i pomija pełniejszą stylizację, która może dodać do przekładu jeszcze więcej odcieni (na poziomie składniowym, fonologicznym, morfologicznym i pragmatycznym).
Tak czy siak, podoba mi się, że Ślusarczyk-Bryła jest bardzo otwarta. Nie mówi, że jej rozwiązania są najlepsze i bierze pod uwagę inne. Całość zaś kończy ciekawym ćwiczeniem na stylizację, angażując słuchaczy. Takie prelekcje są bardzo fajne.
Na tym kończę sobotę, wracając po ciemku (znów) do domu.
BAŚNIE, WARIACI I SŁOWIANIE, CZYLI FASCYNUJĄCA NIEDZIELA
Pierwszy niedzielny punkt programu o 10.00, więc muszę się zmusić do wstania rano. Jakoś (choć z oporami) się udaje. Wsiadam szybko w autobus (pieszo już bym nie zdążył) i docieram na Plac Rapackiego, a stamtąd na Wydział Matematyki i Informatyki. Udaję się na prelekcję o dalszych ciągach baśni. Prowadzi go absolwentka polonistyki, która baśniami zajmuje się naukowo. Zaczyna od krótkiego wstępu teoretycznego. Nakreśla w nim baśniową tradycję, mówiąc w nim m.in. o pochodzeniu baśni oraz magicznej formuły „I żyli długo i szczęśliwie”. Podkreśla, że już dawniej dopisywano ciągi dalsze do baśni, co widać choćby w Czerwonym Kapturku (pierwotnie historia kończyła się na jej zjedzeniu) czy też w Śpiącej Królewnie (u Basile’a i Perraulta historia jest kontynuowana po przebudzeniu królewny).
Po tym wstępie prelegentka opowiada o wybranych reinterpretacjach baśni w popkulturze. Wspomina zarówno o dziełach dla dorosłych (Księga utraconych rzeczy, Przebudzenie śpiącej królewny, Fables, Once Upon a Time czy zdjęcia Upadłe księżniczki) oraz dla dzieci i młodzieży (kontynuacje od Disneya, Ever After High czy Następcy). Czasu jest mało, więc to przegląd w gruncie rzeczy powierzchowny, ale również inspirujący i może kiedyś go rozwinę.
Biegnę teraz na prelekcję Zwierza o tym, jakie filmy każdy geek powinien znać. To znaczy nie do końca, bo to raczej bardzo rzetelnie przygotowany wykład o różnych spojrzeniach na kanon — w tym wypadku filmów fantasy i science-fiction. Zwierz — mimo gardła styranego nagłą chorobą — z pasją ilustruje licznymi przykładami swoje przemyślenia. A mówi o kanonie dobieranym według różnych kluczy oraz o tym, jak historia kina wpływa na jego teraźniejszość. To chyba jedna z najlepszych prelekcji na całym konwencie, bo przeprowadzona z odpowiednim zapleczem i mająca jasną, przejrzystą strukturę.
Tego samego nie mogę powiedzieć o następnej, autorstwa Ichaboda i Komiksomaniaka. Być może wynika to z moich uprzedzeń wobec jednego z prowadzących (czy też może bardziej: jego sposobu mówienia o popkulturze), ale byłem zawiedziony. Liczyłem na ciekawą próbę odpowiedzenia na takie pytania jak: „Czym jest adaptacja”, „Jakimi prawami się rządzi?”, „Jak różnią się poszczególne media?” i „Dlaczego zmiany są konieczne?”. Miałem nadzieję na przejrzystą strukturę: od zagadnień teoretycznych, do przykładów. Co otrzymuję? Luźną, chaotyczną rozmowę, która w gruncie rzeczy jest gdzieś tak obok tematu. Niby coś o adaptacjach, niby coś o modyfikacjach materiału źródłowego, ale w gruncie rzeczy więcej tu narzekania na złe zmiany, niż próby zgłębienia zjawiska.
Pojawiają się też… może nie tyle błędy merytoryczne, co pewne uproszczenia. Kiedy prelegenci mówią o hollywoodzkich superprodukcjach, nie biorą pod uwagę roli producentów; kiedy próbują cofnąć się do źródeł gatunku filmu superbohaterskiego, zupełnie pomijają lata 40. i kinowe seriale.
Pojawiają się gdzieniegdzie słuszne stwierdzenia, na przykład o tym, że twórcy nie za bardzo umieją podchodzić do gier komputerowych. Albo o tym, że twórcom należy się pewna swoboda w reinterpretacji. Ale to wszystko gdzieś tam ginie w chaotycznej pogaduszce dwóch kumpli. A szkoda, bo liczyłem na coś ciekawszego.
Na szczęście to ostatnie takie rozczarowanie. Kolejne dwie prelekcje są bardzo dobre. Rzekłbym nawet że razem z tą Drugiego Seansu oraz tą Zwierza tworzą tetradę najlepszych.
Pierwszą, o tym jak choroby psychiczne są pokazywane w kinie, prowadzi zawodowa pani psychiatra, Kalina Chodzicka. I choć brakuje prezentacji multimedialnej, to Chodzicka mówi tak ciekawie, że brak dodatkowego obrazu nie przeszkadza.
Zaczyna od krótkiego wstępu teoretycznego, w którym zwraca uwagę na rozróżnienie pomiędzy chorobami a zaburzeniami. Potem robi mały przegląd filmów o schizofrenii i depresji. Wymienia szereg produkcji, których twórcy podchodzą do tematu rzetelnie, ale podkreśla, że niewielu wie, co bierze na warsztat. Rzuca ciekawe światło na kilka filmów i seriali (Babadook jako obraz o schizofrenii, bohaterka Trzynastu powodów jako sztandarowy przykład osobowości typu z pogranicza). Słychać w tym wszystkim ogromną pasję i — co tu dużo mówić — znajomość dziedziny. Wychodzę więc z długą listą pozycji do powtórzenia/nadrobienia i głodem wiedzy — godzina to zdecydowanie za mało na tak interesujący temat.
Ostatnią prelekcję prowadzi Witold Jabłoński, a mówi o motywach słowiańskich w polskiej literaturze. Jabłońskiego — wstyd się przyznać — nigdy wcześniej nie znałem, choć to podobno ciekawy pisarz. Prelekcja skłania mnie jednak do tego, by nadrobić jego dzieła literackie.
Sami Słowianie od zawsze mnie interesowali — zwłaszcza że mało się o nich uczymy. Jabłoński przedstawia cały przekrój dzieł literackich: od średniowiecznych kronik, przez poematy romantyczne, zapomniane utwory z czasów Młodej Polski (m.in. Baśń nad baśniami, którą MUSZĘ pochłonąć), aż po współczesność. Opowiada o tym, jak postrzeganie Słowian wyglądało przez wieki i jak rozwijała się nasza o nich wiedza. A przy okazji zapowiada nowe projekty, po które z ogromną chęcią sięgnę.
I na tym Copernicon kończę. A że jest ledwo po południu, tym razem po ciemku nie wracam.
MANIAK PODSUMOWUJE
Choć zaczął się wielkim organizatorskim zgrzytem (za który nie usłyszałem słowa „przepraszam”), kolejny Copernicon uważam mimo wszystko za udany. Pewnie, było kilka niewypałów, ale wynagradzają je wszystkie miłe doświadczenia. Konwenty traktuję przede wszystkim jako możliwość posłuchania ciekawych ludzi i poszerzenia horyzontów. Ten zdecydowanie mi to zapewnił i kurczę, muszę się przełamać i zacząć jeździć na inne. Choć chyba mała szansa, by któryś Copernicon przebił. A dlaczego? Bo żaden już nie odbywa się w Toruniu, najpiękniejszym mieście na Ziemi.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.