Maniak ocenia #294: „Liga sprawiedliwości”

MANIAK ZACZYNA

O procesie powstawania Ligi sprawiedliwości można by napisać grubą książkę, a potem na jej podstawie nakręcić trzymający w napięciu film o słodko-gorzkim zakończeniu. Sam pomysł powstał jeszcze przy okazji kręcenia Batman v Superman. Zapowiedziano dwuczęściowy obraz, w którym spotkają się superbohaterowie DC Comics — ci wprowadzeni w solowych filmach oraz nowi, o których tylko mimochodem wspomniano. Ostra (i moim zdaniem niesłuszna, ale chyba jestem jedną z niewielu osób, które tak myślą) krytyka Batman v Superman trochę jednak zweryfikowała plany filmowców. Zaowocowało to zmianami w scenariuszu Chrisa Terrio i zatrudnieniem przy tekście Jossa Whedona — któremu zarzucić można ostatnio wiele, ale na pewno nie to, że nie ma ucha i pióra do dialogów. Dużo do powiedzenia miało zapewne także studio, i to nawet mimo tego, że jak na hollywoodzkiego molocha z reguły daje twórcom sporo wolności (to dlatego tak chętnie współpracuje z nim choćby Christopher Nolan).
W trakcie postprodukcji z reżyserowania filmu zrezygnował Zack Snyder. Jego decyzja pokierowana była tragedią rodzinną i samobójstwem córki. Tutaj znów do akcji wkroczył Whedon, co stworzyło sytuację w gruncie rzeczy bezprecedensową. Jak bowiem wiemy, Whedon nakręcił dwa podobne filmy dla konkurencji. Tak czy siak, reżyser podjął się zadania. Pracował z aktorami podczas dość długich dokrętek i czuwał przy postprodukcji, a to w gruncie rzeczy jeden z najważniejszych etapów tworzenia filmu, niejako decydujący o jego ostatecznym kształcie.
Co zabawne, nie jest to pierwszy film na podstawie komiksów DC, nad którym pracowało dwóch reżyserów. Starsi fani pamiętają pewnie Supermana II, którego wskutek różnych producenckich perypetii przejął po Richardzie Donnerze Richard Lester. Nie była to oczywiście taka sama sytuacja, ale pewne podobieństwa widać. Jak pewnie wiecie, mimo całej burzy na planie, Superman II otrzymał świetne recenzje i do dziś jest niezwykle lubiany. A jak jest z Ligą sprawiedliwości?

MANIAK O SCENARIUSZU

Dręczony wyrzutami sumienia po śmierci Supermana, Bruce Wayne postanawia zebrać drużynę superbohaterów, by stawić czoła potężnemu zagrożeniu. Tak mniej więcej brzmi oficjalny opis fabuły Ligi sprawiedliwości i w sumie więcej dodawać nie trzeba. Scenariuszowo to typowy film o superbohaterskiej drużynie, który dzieli się na trzy, bardzo wyraźne akty. W pierwszym odbywa się kompletowanie członków zespołu; w drugim toczy się pierwsza walka, której następstwem jest przegrupowanie sił; a w trzecim następuje walka ostateczna — oczywiście zwycięska. Schemat realizowany jest bardzo skrupulatnie, właściwie do tego stopnia, że mało rzeczy w Lidze sprawiedliwości zaskakuje. Ale to nie do końca wada. Znajdzie się bowiem w filmie także coś więcej.
Najciekawszy motyw związany jest bezpośrednio z Batman v Superman i trochę szkoda, że nie dano Chrisowi Terrio do końca go rozwinąć. Jak pewnie pamiętacie, Superman — dzięki nadludzkiej sile i niesamowitym umiejętnościom — zrównywany był we wcześniejszych filmach z bóstwem. Wielbiony przez jednych, wywołujący strach i nienawiść w drugich, z jednej strony widziany był jako wybawca, z drugiej zaś jako niebezpieczny odmieniec i intruz. Jego śmierć wywołuje więc, rzecz jasna, żałobę, ale pociąga też za sobą chaos. Przestępcy zaczynają czuć się pewniej, z cienia wychodzą religijni ekstremiści… Nawet główny czarny charakter przypuszcza atak z powodu nieobecności superbohatera. Ten wątek fascynuje i w dość dosadny sposób pokazuje, że pewne rzeczy doceniamy dopiero wtedy, gdy je tracimy, a z drugiej strony, że utrata może pociągnąć do ekstremum. Mam wrażenie, że gdyby pozwolono Snyderowi na doprowadzenie własnej wizji do końca, cały film mógłby się wobec tego wątku obracać i chętnie bym coś takiego zobaczył. Co nie znaczy, że ta namiastka, jest zupełnie odklejona od ostatecznego obrazu i do niego nie pasuje. Wręcz przeciwnie: wzbogaca go.
O wiele więcej miejsca poświęcono motywowi może nieco banalnemu, ale pokrzepiającemu. Liga sprawiedliwości miała stanowić pewne zwieńczenie wątków wprowadzonych w dotychczasowych filmach. I tak jak w Człowieku ze stali i Batman v Superman inność stanowiła źródło strachu i nienawiści, tak w Lidze sprawiedliwości wreszcie powiedziano: nie tędy droga. To, że ktoś jest inny, nie znaczy, że należy go izolować. Nie bowiem w konflikcie leży siła, lecz we współpracy. „Oczywista oczywistość” powiecie, ale w dzisiejszym świecie, takie dostrzeżenie człowieka w drugiej, innej od nas osobie i postawienie na współdziałanie, by razem osiągnąć piękne cele, jest dość ważne. Zwłaszcza dla beznadziejnego idealisty, jakim jestem. I ciesze się, że Liga sprawiedliwości na tak proste, ale jednocześnie podnoszące na duchu i mądre przesłanie stawia.
Ale dosyć o przesłaniu, pomówmy o bohaterach. Bardzo obawiałem się, że krótki czas trwania filmu — równe 120 minut — nie pozwoli przedstawić każdego z członków drużyny odpowiednio. Okazuje się jednak, że się udało. Wszyscy superbohaterowie dostają swoje pięć minut i o każdym z nich troszeczkę się dowiadujemy. Podejrzewam, że w pierwotnej wersji scenariusza było jeszcze więcej materiału, który pogłębiłby niektóre postaci, ale w wykorzystanym w filmie tekście i tak całkiem dobrze zrównoważono ekspozycję i dalszą część akcji.
Kogo więc dostajemy? Mamy Batmana, który po wydarzeniach z Batman v Superman dręczony jest wyrzutami sumienia. Jego działania prowadzą — a przynajmniej prowadzić mają w jego mniemaniu — do odkupienia win. Jednocześnie, tak jak w poprzednim filmie, Batman często działa w akcie desperacji, co nie zawsze ma dobre konsekwencje. A to tworzy dość intrygujący wizerunek bohatera.
Trudno było połączyć pełną nadziei i miłości Wonder Woman z solowego filmu z nieco cyniczną, usuniętą w cień Dianą z Batman v Superman, ale o dziwo się to udaje. Wonder Woman dostaje interesujący, choć miejscami nieco prosty wątek, w którym na nowo dojrzewa do roli obrończyni ludzkości.
W dziesiątkę trafiono z Flashem, którego przedstawiono właściwie u progu superbohaterskiej kariery. Nie jest to jeszcze ten doświadczony Barry Allen z komiksów. Mamy raczej do czynienia z inteligentnym, entuzjastycznym i nieco aspołecznym chłopakiem, który dopiero odkrywa swoje możliwości. Obraz może nie do końca zgodny z tym komiksowym, ale Flash w tym wydaniu jest tak sympatyczny, że wcale nie robi to różnicy.
Bardzo podobał mi się wątek Cyborga. Dochodzenie do siebie po ciężkim wypadku i cybertronicznych modyfikacjach ciała można z jednej strony potraktować jako metaforę godzenia się z niepełnosprawnością, a z drugiej: przezwyciężania własnych słabości i wyciągania z siebie tego, co najlepsze. Powolne odkrywanie nowych możliwości, dylematy i w końcu pełna akceptacja swojej odmienności świetnie współgrają z głównymi wątkami filmu.
Aquaman to bohater, który wzbudza uśmiech politowania wśród osób niekoniecznie znających komiksy. Twórcy zdają sobie z tego sprawę, dlatego tworzą postać, który wywołuje zupełnie inne emocje. W pewnych kwestiach są bliscy komiksom, w innych od nich odchodzą. Wychodzi im więc luzacki twardziel o miękkim sercu — i tak, zdaję sobie sprawę, że to brzmi jak oksymoron. Ale działa.
Jest też oczywiście Superman. W jakim wymiarze się pojawia i jaka jest jego rola — to pozostawię do odkrywania Wam samym. Podoba mi się jednak kierunek, w jakim poszła ewolucja tej postaci i jestem ciekaw, co tam z Supermanem będzie dalej.
Nie ma oczywiście superbohaterów bez superłotrów. Niestety Steppenwolf rozczarowuje — przede wszystkim dlatego, że jest mało wyrazisty. Ma ogromny potencjał — należy wszak do Nowych Bogów i jest poplecznikiem Darkseida — ale nie udaje się rozpisać jego historii na tyle, by lepiej poznać jego motywacje. I znów: podejrzewam, że materiał był, ale z różnych powodów nie wykorzystano go w całości. Tak czy siak, wprowadzenie Steppenwolfa do filmowego świata DC to okazja na coś jeszcze: rozwinięcie mitologii uniwersum. A to udaje się całkiem nieźle.
Nie mogę nie pochwalić Ligi sprawiedliwości za całkiem niezłe dialogi. Whedon nie przesadza ze swoją własną formułą: „Niech będzie mroczno, ponuro, ciężko, ale potem, na miłość boską, niech padnie jakiś żart” tak, jak to robią w Marvelu. Humor i dowcipy stanowią więc dodatek do opowieści — nie służą zaś do maskowania słabizn scenariusza jak w Spider-Man: Homecoming czy Thor: Ragnarok. Mimo że scenariusz do superwyrafinowanych nie należy, to jednak twórcy w niego wierzą i nie korzystają z humoru asekurancko, ale zwyczajnie wzbogacają nim historię. I za to jestem im bardzo wdzięczny.

MANIAK O REŻYSERII 

Ben Affleck powiedział, że Liga sprawiedliwości to ciekawy produkt dwóch reżyserów. I jest w tym dużo racji. Z jednej strony otrzymujemy bowiem wszystko to, co najlepsze u Zacka Snydera. Są więc wysmakowane, komiksowe ujęcia, prawie że żywcem wyciągnięte z zeszytów o przygodach superbohaterów DC. Jest dużo świetnie wykorzystanego slow-motion, co szczególnie dobrze sprawdza się w scenach akcji. Jest doskonała czołówka z wykorzystaniem coveru piosenki Leonarda Cohena. Jest wreszcie sporo efektów specjalnych, które Snyder bardzo lubi, choć ich wykonanie czasem pozostawia trochę do życzenia. To wszystko składa się na wyjątkowy styl wizualny i trzeba przyznać, że tam, gdzie rękę Snydera rzeczywiście widać, całość ogląda się niesamowicie.
Pracę Whedona rozpoznamy zaś wszędzie tam, gdzie na pierwszy plan wysuwają się relacje między bohaterami. Twórca Buffy i Firefly znakomicie prowadzi wtedy aktorów i nadaje swoim scenom sporo lekkości.
Jak wspomniałem wyżej, Whedon nadzorował też proces postprodukcji, w tym montaż. I choć jego styl jest zupełnie odmienny od tego Snydera, to wcale nie wychodzi z tego wszystkiego chaos. Reżyserowi udaje się nadać całemu materiałowi spójności do tego stopnia, że gdyby Snyder nie poinformował o swoim odejściu od filmu, być może nikt by się nie zorientował. Nie spodziewajcie się więc montażowego potworka w stylu, bo ja wiem, Supermana II (pamiętacie zmieniające się posturę śp. Christophera Reeve’a oraz fryzurę Margot Kidder?).
Praca Whedona na pewno zadowoli tych, którzy narzekali na niekoherentność Batman v Superman. Mniej tutaj przeskakiwania ze wątku do wątku, a wszystko łączy się w spójną historię już na wczesnym etapie filmu. Całość jest więc dla widza przyjaźniejsza i nie wymaga poświęcania szczególniej dużej uwagi w celu wyłapania wszystkich fabularnych niuansów. Ucieszą się też ci, którym przeszkadzały nienasycone barwy — w Lidze sprawiedliwości kolorystyka jest zdecydowanie żywsza, niż w poprzednich filmach.
Problem jest właściwie tylko jeden: czasem fabuła trochę zbyt szybko gna do przodu i chciałoby się przy pewnych scenach zostać trochę dłużej. Widać to zwłaszcza podczas retrospekcji, zauważalnie skróconych.

MANIAK O AKTORACH

Jak jest aktorsko? Cóż, wybitnych ról tu nie uświadczymy (bo to nie tego typu film), ale aktorzy wkładają sporo serca i tworzą bardzo dobre kreacje. Ben Affleck kontynuuje to, co zaczął w Batman v Superman, ale nadaje też postaci trochę więcej lekkości. Myślę, że to dobry kierunek i mam nadzieję, że jeszcze trochę pooglądamy aktora w roli Batmana (bo chodzą pogłoski, że Affleck chce zrezygnować). Gal Gadot jest jako Wonder Woman oczywiście cudna: dojrzała, ale też pełna troski, nadziei i miłości. Ezra Miller jako Flash to strzał w dziesiątkę. Od początku aktor wykazywał sporo entuzjazmu i to w filmie widać. Liczę na to, że szybko zobaczymy jego solowy obraz. Jason Momoa został obsadzony trochę na przekór, bo bliżej mu raczej do Aquamana z lat 90. niż do tradycyjnego wizerunku tego bohatera. Ale wpasowuje się w swoją rolę znakomicie, mimo że tak naprawdę chyba niezbyt wiele gra, a po prostu jest sobą. Ray Fisher jako Cyborg chodzi trochę ze smutną miną, ale aktor ostatecznie pokazuje, na co go stać i w ciekawy sposób obrazuje dylematy swojego bohatera. Henry Cavill jako Superman — zwłaszcza nieco bardziej optymistyczna wersja tej postaci — sprawdza się tak jak zawsze. Nie dziwię się, że — by zadecydować o jego obsadzeniu — podczas castingu wystarczyło go ubrać w strój noszony niegdyś przez Reeve’a. Cavill jest Supermanem i tyle. Najgorzej wypada Ciarán Hinds jako Steppenwolf, ale to trochę wina scenariusza. W zmontowanym materiale aktorowi nie udaje się wzbudzić w widzu grozy, a to chyba w tego typu bohaterach najważniejsze.
A jak wypada drugi plan? Nieźle. Jest zabawny Alfred Jeremy’ego Ironsa, imponujący komisarz Gordon J.K. Simmonsa (wcześniej myślałem, że Oldmana w tej roli nikt nie pobije — myliłem się), bardzo ludzka Lois Lane od Amy Adams czy wreszcie przeżywająca żałobę Martha Kent od Diane Lane. Wszyscy spisują się całkiem nieźle, nawet jeśli mają małe rólki. Jeszcze mniej widzimy Billy’ego Crudupa, Amber Heard i Joe Mortona, kolejno w rolach Henry’ego Allena, Mery i Silasa Stone’a. Trudno cokolwiek o ich występach powiedzieć (może poza tym Mortona, bo jest go odrobinę więcej, choć to rola, która raczej się nie wyróżnia), poza tym, że chce się ich zobaczyć więcej, bo mają ogromny potencjał (zwłaszcza Amber Heard!).

MANIAK O TECHNIKALIACH

Tym razem do nakręcenia zdjęć Zack Snyder zaprosił Fabiana Wagnera. To dla operatora dopiero trzeci film kinowy, choć ma on spore doświadczenie w telewizji (pracował między innymi przy Sherlocku i Grze o tron). Pod okiem obu reżyserów filmu spisuje się całkiem nieźle. Szczególnie cieszą oko wszelkie nawiązania wizualne do komiksów, ale nieźle wypadają też sceny bardziej intymne.
Montażem Ligi zajmowały się aż trzy osoby i sam ten fakt mówi, jak ogromne musiało być to przedsięwzięcie. Mamy więc Davida Brennera, który współpracował ze Snyderem już przy Człowieku ze stali i Batman v Superman. Można założyć, że składał on przede wszystkim materiał właśnie nakręcony przez tego reżysera. Potem do akcji wkroczyli Richard Pearson (odpowiadający za Quantum of Solace — chyba jeden z najgorszych montażowo filmów, jakie widziałem) oraz laureat Oscara Martin Walsh (montażysta Wonder Woman). Dokonują oni nie lada czynu i łączą materiał obu reżyserów w koherentną całość. Czasem niepotrzebnie przyspieszają, ale ogólnie rzecz ujmując: efekt jest udany.
Liga bardzo podoba mi się od strony konceptualnej. Świetna jest większość kostiumów (zastrzeżenia mam właściwie tylko do strojów niektórych Amazonek — są niepraktyczne, ale na szczęście nosi je kilka wojowniczek na krzyż). Cieszy szczegółowość kluczowych lokacji, choć trochę szkoda, że nie pokuszono się o zbudowanie większej liczby elementów scenografii. Niektóre z komputerowych teł nie zachwycają.
A skoro przy komputerach jesteśmy, to niestety tu tkwi pies pogrzebany. Niektóre efekty są, co prawda, dobre. Miło jest choćby popatrzeć na gnającego w zwolnionym tempie Flasha i otaczające go elektryczne iskry. Ale jest kilka rzeczy, które nie działają. Wspomniałem o tłach. Druga rzecz to czarny charakter. Projekt postaci jest zgodny z komiksowym pierwowzorem, i to się chwali, ale niestety komputerowego modelu nie dopracowano. I trzecia rzecz, ta najbardziej rzucająca się w oczy: wąsy Henry’ego Cavilla. To znaczy ich brak. Ponieważ Cavill podczas dokrętek do Ligi sprawiedliwości pracował także na planie Mission Impossible 6, którego twórcy stwierdzili, że byłby idealnym następcą Toma Sellecka (i rzeczywiście jest), aktor zmuszony był kręcić dodatkowe zdjęcia, nie ogoliwszy się. To z kolei wymagało usunięcia zarostu komputerowo, co niestety bardzo widać. Do tego stopnia, że postać Supermana wielokrotnie wywołuje uczucie dyskomfortu.
Dość głośna była sprawa odsunięcia od filmu Junkiego XL-a, który miał się pierwotnie zająć ścieżką dźwiękową. Zastąpił go Danny Elfman. Choć chętniej posłuchałbym kompozycji tego drugiego (jest kompozytorem odważniejszym), to muszę przyznać, że utwory Elfmana też są niezłe. Muzyk odwołuje się do swojej dawnej pracy (świadomie wykorzystując swój motyw Batmana, a mniej świadomie zapożyczając kilka nutek z muzyki do drugich Avengerów) i powraca do kilku tematów od poprzedników (słyszymy m.in. wariację „Superman’s Theme” Williamsa oraz nową aranżację „Is she with you” Zimmera). Tworzy też oczywiście własny materiał, z którego na pierwszy plan wysuwają się główny motyw (lubię zwłaszcza jego późniejszą aranżację na gitarze akustycznej) oraz ten towarzyszący Flashowi (czuć tu typowego Elfmana).

MANIAK OCENIA

Jaki więc ostateczny wyrok? Dla tych z Was, którzy nie znoszą poprzednich dokonań Snydera w świecie DC, Liga sprawiedliwości będzie pewnie oczko lub dwa niżej od Wonder Woman. Ja Batman v Superman i Człowieka ze stali bardzo lubię i osobiście uważam, że Liga plasuje się gdzieś za Wonder Woman i wspomnianymi wyżej, ale zdecydowanie przewyższa średni Suicide Squad. To nie jest film wybitny, ale dostarcza mnóstwa rozrywki i ogląda się go niezwykle przyjemnie. W mojej trzystopniowej skali oczywiście miejsca na niuanse nie ma (bo po co sobie utrudniać życie), więc najnowszy film na podstawie komiksów DC dostanie ocenę:
DOBRY
Dajcie koniecznie znać, co sami myślicie, bo to film, który wywołuje skrajnie różne opinie. Chętnie z Wami podyskutuję w komentarzach u dołu strony i na moich kontach w mediach społecznościowych: na Facebooku, Twitterze, Google+ i Ask.fm

Komentarze