Kiedy z kinowych zapowiedzi nagle zniknął najnowszy obraz Jona M. Chu, In the Heights , myślałem, że już pewnie nigdy nie będę miał okazji zobaczyć go na dużym ekranie. Na całe szczęście moje rodzinne miasto, Toruń, to miejsce, w którym odbywa się jeden z największych festiwali filmowych w Polsce, Camerimage. I tak się złożyło, że w ramach pokazów specjalnych, zaprezentowano na nim oczekiwaną przeze mnie adaptację musicalu Lina-Manuela Mirandy. Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, że pognałem ile sił w nogach.
Posty

Dzień. Brian Durlin, zwany też Savantem, wygrzewa się na słońcu. To taki jego więzienny „spacerniak”, tyle że indywidualny: na uboczu i z dala od współwięźniów. Czas na świeżym powietrzu Durlin spędza, rzucając małą kauczukową piłeczką. Ta w końcu trafia w uroczego kanarka i… pozostawia po nim plamę krwi. Savant łapie piłeczkę i wyciera pozostałości po ptaszku w więzienny strój. Ta scena, czyli sam początek The Suicide Squad , chyba najlepiej oddaje „wrażliwość” twórczą Jamesa Gunna — ma być krwawo i bez trzymanki, a przy tym w większości niestety również bez refleksji, bo najważniejszy jest szok tanim kosztem. I choć z reguły piszę o filmach na podstawie komiksów DC całą ścianę tekstu, i to po bardzo długim czasie po seansie, bo chcę sobie wszystko poukładać, dogłębnie przeanalizować i jak najwięcej poczytać (recenzje-kolosy ZSJL i WW 84 wciąż się piszą), The Suicide Squad jest akurat takim filmem, w którym poza rozrywką (i to czasami wątpliwą — vide opis s...

Jeśli czytacie mnie regularnie, to wiecie, że nie przepadam za filmami Marvela. Mam wprawdzie kilka ulubionych (przede wszystkim Czarną panterę i pierwszego Kapitana Amerykę, a od niedawna Shang-Chi ), ale z reguły wychodzę z kina raczej bez większych emocji. Na tegoroczne Eternals bardzo jednak czekałem. Po pierwsze dlatego, że to film autorstwa Chloé Zhao, reżyserki niezwykle utalentowanej i laureatki Oscara. Po drugie: to adaptacja komiksu, który uchodzi za jedno z arcydzieł gatunku i najwspanialszych utworów Jacka Kirby’ego. Na nocną premierę filmu pognałem więc pełen nadziei na ciekawy film i pewne odejście od dotychczasowej formuły Marvela. I wcale się nie zawiodłem.

Poroże to film, na którego premierę bardzo czekałem, a ta opóźniona była najpierw przez fuzję Foxa z Disneyem, a później przez pandemię. Najnowsza produkcja Guillermo Del Toro (a cokolwiek ten pan sygnuje swoim nazwiskiem, łykam bez zastanowienia) — obraz w reżyserii Scotta Coopera — wreszcie się jednak w kinach ukazała, wobec czego pognałem ją zobaczyć, nie zważając na inne premiery tygodnia. I nie żałuję, bo Poroże oczarowało mnie swoją poetyckością, a przy tym zaserwowało trochę strachu.

Uwielbiam nocne premiery i od kilku lat bardzo mi takich brakuje, więc z radością udałem się na pokaz Diuny. Potem odsypiałem cały dzień, by wreszcie zadrżeć z powodu zaległości w pracy, ale… warto było. A ponieważ wciąż kombinuję, jak pisać częściej i na aktualne tematy, chciałbym się z wami podzielić kilkoma przemyśleniami na temat filmu. Całkowicie na gorąco (mimo że publikuję tydzień od seansu 😅) i nie w tak uporządkowany sposób, jak w dotychczasowych recenzjach — bo i nie będzie to recenzja sensu stricto.

W sobotę odbył się DC Fandome — czyli absolutnie najfajniejszy internetowy konwent na świecie. Poświęcony był on — jak sama nazwa wskazuje — nowinom ze świata DC Comics, a w ciągu trzech i pół godzin zaprezentowano mnóstwo materiałów, w tym zwiastuny i materiały zza kulis nadchodzących produkcji filmowych i serialowych. Wszystkie najważniejsze wieści zebrałem poniżej.



W tym roku organizatorzy Tofifestu zaskoczyli i przenieśli imprezę z chłodnych październikowych dni w upalny lipiec. Dziewiętnasta edycja toruńskiego festiwalu — a przynajmniej jej stacjonarna część — stała się przez to nieco krótsza, ale to nie znaczy, że pozbawiona dobrego, nietuzinkowego kina. Zawsze ceniłem ten festiwal przede wszystkim dlatego, że poszerza moje filmowe horyzonty i mogę poznawać dzięki niemu kinematografię spoza głównego, hollywoodzkiego nurtu — zwłaszcza jeśli chodzi o obrazy zakwalifikowane do konkursu On Air. I tak też było tym razem. W pierwszym z trzech zaplanowanych wpisów o festiwalu trochę zatem o tych filmach.



Pandemia wciąż doskwiera mi tak mocno, że po popkulturę sięgam raczej po to, by od tej pandemii uciec. Skazani na siebie , w których obecna sytuacja stanowi główne tło historii, przyciągnęli mnie jednak ciekawym pomysłem. To nie pierwsza próba stworzenia filmu nawiązującego do koronawirusa. Były już Corona Zombies, Corona czy wreszcie Songbird. Rozdzieleni . O ile jednak tamte filmy to albo tanie projekty komercjalizujące strach przed chorobą, albo nie do końca udane komentarze społeczne, o tyle Skazani na siebie to po części komedia o rozstaniu, a po części szalony film o zuchwałej kradzieży. I tym mnie kupili.

Ostatnio trudno mi znaleźć czas na pisanie długich, wnikliwych recenzji popartych tysiącem źródeł. Z drugiej strony bardzo chcę pisać więcej i dzielić się z wami moimi — ekhm — maniaczymi przemyśleniami. Stąd pomysł na notki nieco krótsze, pisane raczej pod wpływem emocji, które wrzucać będę z dopiskiem „na szybko”. Mam nadzieję, że taki format pozwoli mi na (bardziej) regularne pisanie, ale oczywiście niczego nie obiecuję. W dzisiejszej recenzji „na szybko” komiks Horizon Zero Dawn: The Sunhawk .



Złote Globy to z roku na rok nagrody, które filmowo coraz bardziej mnie frustrują, natomiast serialowo — miło zaskakują. Trochę ponad tydzień temu ogłoszono nominacje do tegorocznej, nieco opóźnionej edycji gali i… mam bardzo mieszane uczucia. Tym razem niestety również w serialowych kategoriach. Dlaczego?



Witajcie w październikowej części mojego popkulturowego pamiętniczka z 2020 roku. To był ostatni miesiąc, w którym otwarto kina (i niestety kilka filmów, które bardzo chciałem zobaczyć — w tym Saint Maud — mnie ominęło), a także okres, w którym odbywał się mój ukochany toruński festiwal filmowy. Do tego na Netfliksie ukazały się dwa świetne seriale.






W dzisiejszej, nieco uboższej odsłonie mojego popkulturowego pamiętnika z 2020 roku: dokument, który warto obejrzeć; film fantastyczno-naukowo-dramatyczno-nastolatkowy sprzed czterech lat, z którym niekoniecznie warto się zapoznawać i dwie świetne pozycje czytelnicze. W kwietniu troszeczkę przystopowałem z popkulturą, a pierwszym filmem, jaki obejrzałem, był dokument Ekscentrycy w LA . Pewnie w ogóle bym się nim nie zainteresował, gdyby nie fakt, że przyszło mi go tłumaczyć, ale cieszę się, że tak się stało. Obraz opowiada historię tatuażysty Mistera Cartoona i fotografa Estevana Oriola. To osoby, które w dużej mierze nadawały kształt hipohopowo-rockowej kulturze Los Angeles, choć tak naprawdę pozostawały w jej cieniu. Mimo że trochę w tym dokumencie przechwałek (reżyserią zajął się sam Oriol), a miejscami w oczy rzuca się nie do końca przemyślana struktura, to Ekscentrycy w LA stanowią intrygujący portret dwóch szalenie utalentowanych osób, a...



Dobiegł końca wieńczący drugą dekadę XXI wieku rok 2020. Nie chcę jednak opowiadać o tym, jaki był okropny, a skupić się na popkulturze. Przyznam bowiem szczerze, że przez większość czasu to właśnie ona pomagała mi przetrwać. A ponieważ na blogu w ostatnich latach trochę spóźniałem się z podsumowaniami roku, tym razem postanowiłem zrobić popkulturze małą podsumowaniową laurkę. Tekst, a raczej teksty — będzie ich dwanaście, każdy poświęcony kolejnym miesiącom ubiegłego roku — złożą się na mój mały popkulturowy pamiętnik, w którym opowiem o wszystkim, co w zeszłym roku skonsumowałem. Gotowi?