Witajcie w drugiej części mojego popkulturowego pamiętnika. Dzisiaj trochę
filmów nagrodowych, jeden wspaniały film superbohaterski, trochę horrorów i
niszowych seriali oraz gra, która niszczy związki. Gotowi?
MANIAK WSPOMINA
Luty zacząłem w kinie horrorowo. I nie od jakiegoś tam byle horroru, tylko od oczarowującej reinterpretacji baśni o Jasiu i Małgosi, zatytułowanej nieco
przewrotnie: Małgosia i Jaś. Oz Perkins znalazł w klasycznej
opowieści braci Grimm sporo nowego, a swoje filmowe dzieło ozdobił bogatą
symboliką i fantastyczną estetyką. Mało osób tak pięknie i prawdziwie potrafi
opowiadać o relacjach rodzeństwa.
Głębia strachu — kolejny
horror, który zobaczyłem — to w gruncie rzeczy pierwszy
Obcy przeniesiony z kosmosu głęboko pod wodę. Mamy więc korporację, której chciwość doprowadza oczywiście do nieszczęścia. Ze skutkami
tego wszystkiego musi poradzić sobie załoga z charyzmatyczną Kristen Stewart
na czele. Miło się to ogląda, a do tego można się dopatrzeć ciekawych nawiązań
do Cthulhu. Ostatecznie jednak nie jest to nic nowatorskiego, a reżyserowi,
Williamowi Eubankowi, daleko do Ridleya Scotta.
Z horroru przeszedłem do kina nagrodowego. Na pierwszy ogień poszli
Nędznicy. Dogłębny portret gminy Montfermeil na przedmieściach Paryża
to jednocześnie mocna w wymowie krytyka postępującej brutalizacji policji i
uprzedzeń rasowych we Francji. Ladj Ly bezbłędnie snuje swoje refleksje na te
tematy i zbiera doskonałą obsadę z fantastycznym Alexisem Manentim, któremu aż
chce się przywalić w twarz za podłość.
Po tak ciężkim filmie mogłem tylko wybrać się na… równie ciężkie 1917.
Choć wielu będzie sprowadzać film Sam Mendesa do formalnej sztuczki — obraz
sprawia wrażenie nakręconego na jednym długim ujęciu — 1917 to o wiele
więcej: antywojenny manifest, a jednocześnie hołd złożony bohaterom, którzy
ryzykowali wszystko, by nie doprowadzić do niepotrzebnego rozlewu krwi.
To jeszcze nie koniec oscarowego maratonu. Po 1917 przyszedł czas
na film Clinta Eastwooda pt. Richard Jewell. Oparta na faktach
biografia niesłusznie oskarżonego o atak terrorystyczny mężczyzny to ciekawa
rozprawa na temat manipulacji mediów i władzy chadzającej na skróty. Miejscami
problematyczna — wszak to film Eastwooda — niemniej jednak wciąż ciekawa.
Mając trochę dosyć poważnego kina, udałem się na absolutnie cudowny film
superbohaterski, czyli
Ptaki nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn). Mnóstwo tu
autorskiego sznytu reżyserki Cathy Yan, wspaniałej adaptacji najlepszych
komiksów z Harley Quinn i mądrego, feministycznego przesłania (każda z
bohaterek wyzwala się spod jarzma patriarchatu). Zakochałem się, obejrzałem to
w kinie pięć razy, niczego nie żałuję.
Wracamy na chwilę do „poważnego kina festiwalowego”. Matthias i Maxime Xaviera
Dolana to melancholijna opowieść o odżycu dawnego uczucia między dwoma przyjaciółmi i
mimowolnej ucieczce od prawdziwej natury w ramiona heteronormatywnego
społeczeństwa. Być może nieco za dużo tu uproszczeń i tanich chwytów, ale
zawsze to miła odmiana wobec heteroromansów.
Jako fan Guya Ritchiego nie mogłem pominąć Dżentelmenów. Daleko mi od
zachwytów, na jakie natknąłem się w internetach. To typowy film Ritchiego, w
którym mnóstwo szalonego montażu, zabawy chronologią i gangsterskich klimatów.
Sprawdza się rozrywkowo, ale mam wrażenie, że Ritchie trochę stanął w miejscu.
Z radością obejrzałem Cóż za piękny dzień, czyli próbę
uchwycenia fenomenu Freda Rogersa. Marielle Heller wychodzi z tej próby
zwycięsko, dostarczając megapozytywny, wzruszający obraz o sile przebaczenia,
akceptacji i zrozumieniu. Było płakane, a jakże.
Żegnając się na dobre z kinem nagrodowym, poszedłem zobaczyć Sonica. No
cóż, scenariuszowo i realizacyjnie to film bardzo bez polotu. Wtórne to i mało
efektowne. Ale przynajmniej wygląd Sonica naprawiono.
Lutowy kinowy maraton zakończyłem Zewem krwi. Harrison Ford daje radę
(a jakże), wygenerowany komputerowo pies troszkę mniej, ale w gruncie rzeczy
też. Dodatkowe bonusy to Omar Sy i piękne krajobrazy. Szkoda, że w gruncie
rzeczy film przeszedł bez większego echa.
Filmy, filmami, ale działo się też serialowo. Zupełnie niespodziewanie
zakochałem się w koreańskiej dramie My Holo Love. W gruncie rzeczy to
ckliwy romans z kilkoma problematycznymi wątkami, ale:
- ma pięknych ludzi,
- ma zdrowo pokręcony motyw science-fiction,
- ma bohaterkę z prozopagnozją (zaburzeniem rozpoznawania twarzy), a takie osoby mają w popkulturze reprezentację graniczącą z zerową,
- ma wspaniałą muzykę,
- wywołuje ostre płakando.
Więcej nie potrzebuję, bo jestem prostym człowiekiem.
Świetną pozycją okazało się też netflixowe Gentefied, czyli
komediodramat poświęcony meksykańskiej społęczności w USA. Zabawny,
wzruszający i otwierający oczy na wiele problemów. Bardzo mało się o tym
serialu mówiło, ale na szczęście dostał drugi sezon i mam nadzieję, że jeszcze
zyska popularność.
Nadrobiłem też pierwszy sezon Już nie żyjesz. Miałem zamiar zrobić to
od dawna, głównie jako fan Lindy Cardellini. Cieszę się, że w koncu to
zrobiłem, bo to znakomite połączenie komedii i opery mydlanej z fantastycznymi
rolami wspomnianej Cardellini i znanej ze
Świata według Bundych Christiny Applegate.
No i wreszcie: razem z my beloved spouse ograliśmy Overcooked 2.
Ogólnie to nienawidzimy poziomów z Kevinem i tych z ruchomą platformą, którą
trzeba przesuwać po planszy. Ale najważniejsze, że nasz związek przetrwał tę —
miejscami wątpliwą, ale za to satysfakcjonującą — rozrywkę. Ciach, ciach, do
gara i wydać.
To tyle na dziś, a kolejnej części wypatrujcie już jutro!
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.