Witajcie w kolejnej odsłonie mojego popkulturowego pamiętniczka — tym razem znacznie obszerniejszej niż kilka ostatnich. Gotowi?
Lipiec rozpocząłem od filmu Nikt nie wie, że tu jestem. Debiutancki obraz chilijskiego reżysera Gaspara Antillo przyciągnął mnie przede wszystkim nazwiskiem aktora odgrywającego główną rolę, Jorge Garcii. Znany jako sympatyczny Hurley z Zagubionych wyczynia w filmie Antillo prawdziwe cuda, pokazując, że trochę niesłusznie tkwił dotąd w szufladce, na jaką skazał go występ w kultowym serialu. Jego bohater, Memo, jest ze wszech miar intrygujący: posiadacz nieskazitelnego głosu, a jednocześnie ofiara funkcjonujących w show-biznesie niezdrowych wizerunkowych standardów. Historię Memo poznajemy stopniowo, przyglądając się żyjącemu w samotności mężczyźnie w codziennych czynnościach. Strzępki informacji na temat jego przeszłości wpisano w scenariusz bardzo oszczędnie i dopiero w finale filmu wszystko układa się w jeden obraz. Obraz, którym scenarzyści rozbierają na czynniki pierwsze wyniesioną z dzieciństwa traumę i w bezkompromisowy sposób mierzą się z problemem niespełnionych marzeń. Całość zrealizowano z dystansu, tworząc miejscami niemal oniryczną atmosferę, w której nie do końca wiemy, co dzieje się naprawdę. W kluczowych chwilach film zbliża jednak widza do głównego bohatera, by pokazać, co kryje się za jego niemal niewzruszoną fasadą. Te bardzo starannie i ostrożnie dobrane środki, pozwalają głębiej przeżyć historię i lepiej zrozumieć Memo. No i warto wspomnieć o wpadającej w ucho przewodniej piosence, której nie sposób później przez długi czas nie nucić.
Gdy tylko ponownie otwarto kina, pobiegłem obejrzeć… oczywiście Scooby’ego-Doo. Warner Bros. stworzyli animację niezwykle uroczą, a przy tym sprawnie łączącą przeróżne zakątki hanna-barberowego świata. Oprócz Tajemniczej Spółki na ekranie pojawiają się więc Błękitny Sokół i Dynamopies, Kapitan Grotman oraz Wredniak i Bałwan (aka Dastardly i Muttley, ale ja się wychowałem na starym dubbingu z lat 80., więc pozwolę sobie na te dawne przydomki). Mimo tak szeroko zakrojonego crossoveru, który pewnie stanowi podbudowę pod przyszłe hanna-barberowe przedsięwzięcia animowane wytwórni, twórcy nie zatracają tego, co w Scoobym najważniejsze — absolutnie fantastycznie rozpisanych relacji między bohaterami i ciekawej intrygi. Bawiłem się świetnie i — co najważniejsze — bezpiecznie, bo z dala od innych (miejsca blisko ekranu robią swoje) i w maseczce.
Zaciekawiło mnie też Polowanie, a to dlatego, że to film napisany m.in. przez Damona Lindelofa, którego uwielbiam od czasów Zagubionych. Obraz wzbudził niemałe kontrowersje, jeszcze zanim pojawił się na ekranach — jego premierę odłożono w czasie z powodu masowych strzelanin w Dayton i El Paso. Obawiano się bowiem, że będzie podżegał do kolejnych aktów przemocy. Sam mam jednak wrażenie, że nie było to potrzebne. Polowanie to satyra społeczna, której celem nie jest jednak żadna ze stron politycznego sporu — jak mogłoby się początkowo wydawać — a raczej sam fakt tego, że w dobie mediów społecznościowych nie potrafimy się na spokojnie dogadać. Film miejscami zbacza w stronę niebezpiecznego centryzmu i stereotypów, ale poza tym to całkiem niezła rozrywka, a to za sprawą świetnie nakręconych, brutalnych sekwencji i wspaniałej głównej roli Betty Gilpin. Miodzio.
W ramach nadrabiania popkulturowych zaległości skończyłem oglądać pierwszy sezon Pozostawionych. Rety, jaki to genialny serial! Już jakiś czas temu przeczytałem książkę Toma Perotty, na której go oparto, ale muszę powiedzieć, że to jeden z tych przypadków, w których adaptacja przewyższa dzieło adaptowane o kilka klas. Całość rozpoczyna się od katastroficznego i zagadkowego wydarzenia — nagle z powierzchni Ziemi znika 140 milionów osób, czyli ok. 2% całej ludności planety. Serial nie skupia się jednak na poszukiwaniu odpowiedzi i próbie wyjaśnienia zjawiska, a stanowi raczej studium reakcji społeczeństwa. Scenarzyści serialu — na czele całego zespołu stali Damon Lindelof oraz autor książki Tom Perotta — czerpią z powieściowego pierwowzoru pełnymi garściami, ale znacznie rozwijają całą historię. Wzbogacają ją więc o nowe wątki, a kilka nawet znacznie zmieniają. Dzięki temu uwiarygadniają postaci i pogłębiają ich rysy psychologiczne. A psychologia jest tu najważniejsza. Pozostawieni to przede wszystkim refleksja nad całym spektrum ludzkich zachowań w obliczu tragedii: zarówno tych indywidualnych, jak i wynikających z pewnych społecznych wzorców. Szczególnie ciekawa wydaje się w serialu ucieczka w religie, i to nie tylko te istniejące, ale również powstałe w odpowiedzi na tragedię. Doskonałym pomysłem jest też skupienie się na losach poszczególnych członków jednej rodziny i tym, jak katastrofa ich od siebie oddaliła, ale też w kluczowych momentach zbliżyła do siebie. Znakomita rzecz.
Obejrzałem też pierwszy sezon Bonding. Brakowało mi tak szalonego, bezkompromisowego, a jednocześnie ciepłego i mądrego serialu. W centrum opowieści znajdują się studentka psychologii i domina Tiffany oraz jej przyjaciel Pete, który trochę wbrew swojej woli zostaje jej asystentem. Wynika z tego wiele zabawnych sytuacji, ale serial podejmuje też poważniejsze tematy. Znajdzie się tu miejsce na rozważania o seksualności, samoakceptacji czy wreszcie przekraczaniu własnych granic. To też próba pokazania pracowników seksualnych w nieco odmiennym niż zazwyczaj świetle. Świetnie to wszystko zagrane przez Zoe Levin i Brendana Scannella, ze znakomitymi Micah Stockiem i Matthew Wilkasem na drugim planie. Nie mogę się doczekać drugiego sezonu, a ten już za kilka tygodni.
Postanowiłem zajrzeć w zamierzchłą przeszłość ekranizacji komiksów DC i mój wybór padł na serię krótkometrażowych animacji o Supermanie. Dzieła Maxa Fleischera to absolutne majstersztyki audiowizualne — płynność animacji i jej synchronizacja z doskonałą warstwą muzyczną to coś, co rzadko się w dzisiejszych filmach animowanych spotyka. Trochę gorzej zestarzały się jednak te kreskówki pod względem fabularnym, nawet jeśli porównać je ze wczesnymi supermanowymi komiksami. Współczesnego widza razić więc będzie ciągłe sprowadzanie Lois Lane do roli damy w opałach i rasistowskie wtręty, zwłaszcza wobec Japończyków i jeden paskudny wobec rdzennych Amerykanów. Tym niemniej, warto się z tymi krótkometrażówkami zapoznać.
Szykując się do seansu Starej Gwardii (tak solidnie, że film wciąż jest przede mną 😆), przeczytałem komiksowy pierwowzór. Jego autor, Greg Rucka, to jeden z najbardziej utalentowanych scenarzystów pracujących w tym medium, więc co do jakości opowiadanej przez niego historii nie miałem żadnych wątpliwości. To solidna i ciekawie pomyślana opowieść o grupce nieśmiertelnych, zachwycająca różnorodnością bohaterów i fantastycznymi dialogami. Trochę gorzej jest z warstwą graficzną — styl Leandro Fernandeza zupełnie do mnie nie przemawia, choć artyście zdecydowanie nie można odmówić ciekawych kompozycyjnych pomysłów. Ale może po prostu się nie znam.
No i ostatnia komiksowa rzecz, z którą zapoznałem się w lipcu to Noah Darrena Aronofsky’ego. Od razu powiem, że jeszcze nie obejrzałem filmowej wersji tej opowieści, ale ta rysowana jest całkiem ciekawa. Choć pewnie można by rozszerzyć w niej albo nawet zupełnie przepisać postaci kobiece, Aronofsky nadrabia ten mankament ekologicznym przesłaniem i ogromnym rozmachem historii, a także inteligentną zabawą biblijnymi motywami. I przepięknie jest to zilustrowane — kolejne kadry wyglądają niemal jak malowane na płótnie obrazy.
I to tyle na dziś. W weekend zrobię sobie od blogowania małą przerwę, więc do zobaczenia w poniedziałek!
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.