Witajcie w ostatniej, grudniowej części mojego popkulturowego pamiętniczka z 2020 roku. Ta będzie zdecydowanie skromniejsza niż poprzednia, ale nie zabraknie w niej pozycji godnych uwagi.
Filmowy grudzień zacząłem bożonarodzeniowo, bo od Kroniki świątecznej 2. Bardzo dobrze wyszła tej serii zmiana reżysera na Chrisa Columbusa, który o wiele lepiej niż Clay Kaytis (reżyser jedynki) czuje familijną konwencję. Jego film nie jest, broń Boże, żadnym arcydziełem, ale za to całkiem przyjemną pozycją potrafiącą obudzić w człowieku świąteczny nastrój. A do tego ma Goldie Hawn w roli pani Mikołajowej. Przesympatyczna opowieść sprawia czasami wrażenie rozwleczonej, a twórcy niekiedy zdają się trochę w niej gubić, ale wszystko nadrabiają familijnym przesłaniem i świetnie dobranymi odtwórcami głównych ról. A przede wszystkim: ciekawą mitologią, która łączy chrześcijańskie podania o św. Mikołaju ze świeckimi, zamerykanizowanymi wyobrażeniami. Daję okejkę.
Na filmowe zwieńczenie grudnia wybrałem z kolei polskie Wszyscy moi przyjaciele nie żyją i… mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony to prawdziwa jazda bez trzymanki, istne połączenie młodzieżowej komedii typu American Pie z filmami Quentina Tarantino. Montażowo, zdjęciowo i gatunkowo jest więc bez zarzutu. Zdarzają się też aktorskie perełki jak ta w wykonaniu Moniki Krzywkowskiej (znanej pewnie mojemu pokoleniu — i tym starszym — jako Teresa z Samego życia — don’t judge). Ale z drugiej strony cierpi ten film na kilka bolączek, a głównym jest ukazanie seksu bez zgody w bardzo bagatelizujący ten problem sposób. Jest choćby taka scena, w którym upokorzony chłopak pragnie udowodnić wybrance, że jednak nie jest w łóżku tak kiepski, za jakiego tamta go ma. Wpada więc w tryb oszalałego Jacka Torrance’a, rozwala siekierą drzwi, za którymi dziewczyna się ukrywa i mimo jej wyraźnego „nie” przystępuje do stosunku. Tuż po dziewczyna jest wniebowzięta 😬 Nawet w tak prześmiewczej konwencji ta scena nie powinna mieć racji bytu (a przynajmniej nie z taką konkluzją), bo powiela szkodliwe i błędne wyobrażenia. Nie bardzo podoba mi się też przedstawienie w filmie osób homoseksualnych, bo albo szybko stają się trupami, albo są chodzącymi karykaturami ze zinternalizowaną homofobią. W polskim kinie reprezentacja osób LGBT jest bardzo znikoma, więc sprowadzanie ich do stereotypów nie bardzo mi leży. No i wreszcie film ma koszmarnie napisane dialogi — scenarzysta gdzieś tam podsłuchał języka współczesnej młodzieży i postanowił go odtworzyć, ale wyszło drętwo i mało naturalnie. Trudno mi więc tych „trupów-przyjaciół” jednoznacznie ocenić, bo choć konwencję czuję i doceniam gatunkowe zabawy, nie potrafię przymknąć oczu na rzeczy, które jednak wywołują niesmak.
Opowieść wigilijna Dickensa to chyba jedno z najczęściej ekranizowanych dzieł prozatorskich. Mnie się ta historia jednak nigdy nie nudzi, dlatego z chęcią sięgnąłem po kolejną adaptację, tym razem autorstwa Stevena Knighta. Jego miniserial to odejście od przerysowanych portretów Scrooge’a. W wersji Brytyjczyka ten bohater staje jest bezwzględnym kapitalistą, którego działania powodują realne krzywdy. Taki portret jest dodatkowo zniuansowany przez dodanie pewnych wątków do przeszłości bohatera — m.in. związanych z jego dzieciństwem i relacją z ojcem. Ciekawą zmianą jest także jeszcze mocniejsze powiązanie historii Scrooge’a z rodziną Boba Cratchita, a w szczególności z jego żoną, która w tej wersji opowieści z bohaterki tła awansuje na postać bardzo znaczącą. Ta mroczna opowieść bywa łagodzona elementami humorystycznymi, które nie zawsze się sprawdzają, a niektóre wątki (tak jak ten z siostrzeńcem Scrooge’a) można by było lepiej rozwinąć. Ogólnie jednak rzecz ujmując, to chyba jedna z najciekawszych dotychczasowych interpretacji Opowieści wigilijnej i warto po nią sięgnąć.
Jako przeogromny fan Mrocznych materii Philipa Pullmana z wielką niecierpliwością czekałem na drugi sezon serialu. Z książkowymi Mrocznymi materiami jest tak, że z każdym kolejnym tomem stają się coraz lepsze, dlatego miałam nadzieję, że będzie tak również z serialem. I nie zawiodłam się. To znów bardzo wierna adaptacja książek, która jednocześnie rozwija je o nowe wątki, uzupełniając świat przedstawiony. Drugi sezon ma o wiele większy rozmach niż pierwszy i odnoszę wrażenie, że jest znacznie lepszy pod względem technicznym i realizacyjnym. To zapewne efekt zrezygnowania z reżyserskich nieumiejętności Toma Hoopera, a postawienie na Jamiego Childsa (autora ostatnich odcinków pierwszego sezonu — zdecydowanie najlepszych) i nowej twarzy wśród reżyserów serialu, Leanne Welham. Poprawione zostało również tempo opowieści — wątki rozgrywane są znacznie dynamiczniej niż w pierwszym sezonie. No i aktorsko jest wyśmienicie. Całkowicie przyzwyczaiłem się już do Dafne Keen w roli Lyry, Amir Wilson jest cudownym Willem, a dołączająca do obsady Simone Kirby jest w roli Mary Malone idealna. O wyśmienitej jak zwykle Ruth Wilson (brr, aż ciarki przechodzą!) nie muszę wspominać. I tylko do Lina-Manuela Mirandy mam trochę zarzutów, bo wciąż niezbyt dobrze odnalazł się w roli Lee Scorsby’ego. A szkoda, bo ten teksański aeronauta to jedna z ciekawszych postaci serii. Tak czy siak — czekam na sezon trzeci!
Wreszcie skończyłem pierwszy sezon Titans. Serial porwał mnie właściwie już od samego początku, kiedy Raven kategorycznie odmawia pizzy z ananasem, ale jakoś w natłoku obowiązków nie mogłem się zebrać, żeby dooglądać go do końca. Udało mi się dopiero pod koniec zeszłego roku. I choć produkcja nie jest pozbawiona wad — fabuła rozciągana jest miejscami zdecydowanie za bardzo — to muszę przyznać, że takie poważne potraktowanie historii Tytanów zdecydowanie przypadło mi do gustu. Lubię opowieści, które pod płaszczykiem superbohaterstwa mówią o radzeniu sobie z różnymi problemami, a superbohaterowie są w nich po prostu metaforą ludzi z krwi i kości. W Titans Robin, Starfire, Hawk, Dove, Beast Boy czy Raven to tak naprawdę zwyczajne osoby, którzy zmagają się z przeszłością i próbują na nowo się odnaleźć. Zdecydowanie daję temu serialowi okejkę i na pewno zabiorę się za drugi sezon. Ale najpierw Doom Patrol.
Wraz z my beloved spouse przeszliśmy Guacamelee! 2. Z reguły stronię od platformówek, bo jestem w nich straszliwą lamą, ale gra w co-opie to zupełnie inne buty. Zwłaszcza w przypadku tak zabawnej i różnorodnej mechanicznie gry. Zdarzały się, co prawda, poziomy, w których kląłem jak szewc i musiałem polegać na umiejętnościach współgracza (nienawidzę wymierzać skoków przy jednoczesnym wymogu naciskania pięciu innych przycisków i śledzenia tego, co dzieje się na ekranie, żeby przypadkiem nie skończyć na ścianie niezastygłej lawy), ale były też takie, w których to ja mogłam się popisać (zwykle wtedy, kiedy trzeba się było zmienić w kurczaka).
Sprawdziliśmy też w A Plague Tale: Innocence. Sporo grałem w międzyczasie w gry z otwartym światem (których oczywiście nie skończyłem), więc bardziej liniowa przygodówka akcji stanowiła miłą odmianę. Inspirowana takimi pozycjami jak Brothers: A Tale of Two Sons czy The Last of Us opowiada o dwójce rodzeństwa, które musi odnaleźć się w zrównanym przez dżumę świecie, uciec przed ścigającą je inkwizycją i odkryć pewną tajemnicę. Choć początkowo miałem wrażenie, że twórcy będą stawiać na realizm, gra utrzymana jest w delikatnie podszytym fantastyką i horrorem świecie. I ta konwencja świetnie się sprawdza, bo otwiera kilka ciekawych rozgrywkowych możliwości (m.in. alchemię!). Najlepsza w tym wszystkim jest fabuła, w której twórcy nacisk kładą na relację między dwojgiem głównych bohaterów, ale zastanawiają się też nad żądzą władzy i krytykują zinstytucjonalizowaną religię. Świetna, mocna gra, która — co najważniejsze — nie psuje humoru zbyt częstym ubijaniem miłych drugoplanowych bohaterów. Mam nadzieję, że ukaże się część druga.
A jeśli chodzi o moje czytelnicze przygody, to skończyłem dotychczasowe 9 tomików Dragon Ball Super, które ukazały się w Polsce. Poza tym, że nie przypadło mi do gustu kilka tłumaczeniowych decyzji i zwyczajowe w tej serii oddelegowywanie postaci kobiecych na dalszy plan, to muszę powiedzieć, że czytając, bawiłem się znacznie lepiej, niż oglądając wersję animowaną (którą rzuciłem po sadze z Gokū Blackiem). Mangowy format zdecydowanie pozbawia tę opowieść przestojów, czyniąc bardziej dynamiczną i ciekawą. I jest też spójniejsza artystycznie. Brakuje tylko głosu Nozawy Masako (to jedyny słuszny głos Gokū i nawet nie próbujcie zmienić mojego zdania), ale zawsze można go sobie odtwarzać w głowie.
I to tyle na dziś! Następny tekst — tym razem zdecydowanie mniejszy — przewiduję w piątek, a na początku przyszłego miesiąca chciałbym też napisać coś o minionej dekadzie. Format tej drugiej notki jeszcze mi się klaruje w głowie, ale mam nadzieję, że wymyślę coś satysfakcjonującego i oryginalnego. Do przeczytania!
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.