Dobiegł końca wieńczący drugą dekadę XXI wieku rok 2020. Nie chcę jednak
opowiadać o tym, jaki był okropny, a skupić się na popkulturze. Przyznam bowiem
szczerze, że przez większość czasu to właśnie ona pomagała mi przetrwać. A
ponieważ na blogu w ostatnich latach trochę spóźniałem się z podsumowaniami
roku, tym razem postanowiłem zrobić popkulturze małą podsumowaniową laurkę.
Tekst, a raczej teksty — będzie ich dwanaście, każdy poświęcony kolejnym
miesiącom ubiegłego roku — złożą się na mój mały popkulturowy pamiętnik, w
którym opowiem o wszystkim, co w zeszłym roku skonsumowałem. Gotowi?
MANIAK WSPOMINA
Pierwsze miesiące każdego roku to dla mnie tak zwane miesiące nagrodowe.
Raz, że to właśnie wtedy rozdawane są wszystkie ważne filmowe nagrody, a
dwa, że to wtedy w polskich kinach można obejrzeć najwięcej nominowanych
filmów. Cóż, pewnie dlatego — oczywiście na przekór — postanowiłem na sam początek udać
się do kina na zupełnie niezwiązany z oscarowo-złotoglobowym szaleństwem polski film pt. Wszystko dla mojej matki. I nie żałuję, bo to jedna z najlepszych produkcji, która miała premierę w
2020 roku — dość powiedzieć, że srogo się na niej popłakałem.
Zaraz potem pognałem zobaczyć, jak wspaniale Renée Zellweger wcieliła się w
Judy Garland. Przepiękny był to film, a w dodatku znakomicie zagrany.
Mina zrzedła mi na następnym seansie — Jojo Rabbit — bo raz, że to
Taika Waititi, a on umie tylko w durne żarty, a dwa, że to festiwal
zmarnowanych potencjałów. Szkoda, bo gdzieś głęboko tkwiła ciekawa historia z przesłaniem. Ale
Waititi nie umiał jej dobrze i skutecznie opowiedzieć.
Z ciekawości zerknąłem na drugą próbę przełożenia japońskiej
Ju-on na amerykański grunt. W Stanach całkowicie ten film
zjechano, ale moim zdaniem udało się jego twórcom pewnego stopnia załapać to,
o co w Klątwie naprawdę chodzi. Podobało mi się zatem, jak wszystkie
nadprzyrodzone wydarzenia uwypuklały problemy drzemiące głęboko w psychice
bohaterów. Podobała mi się też epizodyczność przedstawionej w filmie historii.
Zabrakło tylko specyficznie budowanego klimatu. Oryginalny
Ju-on straszył, łamiąc wiele rządzących horrorem zasad, tak by widz ani
przez chwilę nie czuł się bezpiecznie, ale amerykańska Klątwa to
jednak — mimo psychologicznych wtrętów — festiwal strachów wyskakujących na
widza zza węgła.
Z fascynacją obejrzałem Gorący temat — film opowiadający o
skandalu związanym z molestowaniem seksualnym w stacji Fox News. Wyszedłem z
kina zachwycony ciekawą (nawet jeśli miejscami niekonsekwentną) reżyserią, świetnymi rolami aktorskimi, wspaniałą
charakteryzacją i bardzo dobrym scenariuszem. Wyszedłem też wkurzony, bo okazało się, że ostatecznie oprawca wyszedł na
całej sprawie lepiej niż ofiary — suma pieniędzy, które otrzymał w ramach odprawy, wynosiła więcej, niż otrzymały poszkodowane przez niego kobiety.
Po cięższych filmach przyszedł czas na coś lżejszego, czyli animację
Tajni i fajni. Nie jest to film wybitny, ale za to bardzo przyjemny
i z mądrym przesłaniem odrzucającym toksyczną męskość — a takich nigdy za wiele.
Potem odprężyłem się na Małych kobietkach Grety Gerwig. To film, który — mimo okazjonalnych cięższych tematów — pozwala przenieść się w
taką błogą krainę beztroski, w której wszystko ostatecznie jakoś się układa.
Bardzo podobało mi się też, jak małymi, ale bardzo inteligentnymi zabiegami,
Gerwig naznaczyła tę klasyczną historię swoją wyjątkową wrażliwością.
Jako fan Evy Green nie mogłem pominąć seansu Proximy. Po kampanii
reklamowej spodziewałem się trochę innego filmu, bardziej skupionego na
podróży w kosmos. Tymczasem w Proximie przygotowania głównej bohaterki
do podróży kosmicznej — choć pokazane w większości bardzo realistycznie — to
tak naprawdę tylko pretekst do zgłębienia dwóch często przeciwstawianych
wartości: macierzyństwa i kariery. Wyszło naprawdę fantastycznie, a Green po
raz kolejny udowodniła jak utalentowaną i wszechstronną jest aktorką.
Choć darowałem sobie Koty, zaintrygował mnie drugi ze wszystkich stron
obsmarowywany film stycznia, czyli Doktor Dolittle. Ostatecznie nie
okazał się może totalnym dnem (wizualnie to całkiem niezły obraz), ale pewne
wybory scenariuszowe dość blisko tego dna go utrzymywały.
Ostatnim filmem, który zobaczyłem w kinach w styczniu, było Kłamstewko. Uważam, że
w ciągu kolejnych miesięcy nie ukazało się już nic lepszego. To film megawzruszający, a przy tym
nienachalnie zabawny, ciepły i naznaczony reżyserską delikatnością. Z cudowną
rolą Awkwafiny.
Serialowo trochę skromniej: obejrzałem właściwie dwie pozycje. Pierwszą z nich
był Wiedźmin, którym byłem zachwycony. Choć niektóre
opowiadania pewnie można by zaadaptować lepiej, twórcom udało się świetnie
rozwinąć świat znany z książek Sapkowskiego i obsadzić go wspaniałymi aktorami. Nie wspominając o fantastycznej muzyce (przy czym mowa tu nie tylko o piosenkach Jaskra).
Drugim serialem był trzeci sezon polskiej Wataha, którą absolutnie
uważam za jeden z najlepszych naszych seriali. I tym razem twórcy nie
zawiedli, doprowadzając większość wątków do satysfakcjonującego zakończenia
(pozostawiając jednak uchyloną delikatnie furtkę na ciąg dalszy). Oby takich
Watah było na naszym podwórku coraz więcej.
Na dziś to tyle, ale kolejna część już jutro. Jeśli chcecie, śmiało sami pochwalcie się Waszym popkulturowym styczniem 2020.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.