Maniak ocenia #319: „The Suicide Squad”

The Suicide Squad

Dzień. Brian Durlin, zwany też Savantem, wygrzewa się na słońcu. To taki jego więzienny „spacerniak”, tyle że indywidualny: na uboczu i z dala od współwięźniów. Czas na świeżym powietrzu Durlin spędza, rzucając małą kauczukową piłeczką. Ta w końcu trafia w uroczego kanarka i… pozostawia po nim plamę krwi. Savant łapie piłeczkę i wyciera pozostałości po ptaszku w więzienny strój.

Ta scena, czyli sam początek The Suicide Squad, chyba najlepiej oddaje „wrażliwość” twórczą Jamesa Gunna — ma być krwawo i bez trzymanki, a przy tym w większości niestety również bez refleksji, bo najważniejszy jest szok tanim kosztem. I choć z reguły piszę o filmach na podstawie komiksów DC całą ścianę tekstu, i to po bardzo długim czasie po seansie, bo chcę sobie wszystko poukładać, dogłębnie przeanalizować i jak najwięcej poczytać (recenzje-kolosy ZSJL i WW 84 wciąż się piszą), The Suicide Squad jest akurat takim filmem, w którym poza rozrywką (i to czasami wątpliwą — vide opis sceny powyżej) na próżno szukać czegoś więcej. Stąd tekst (nieco) krótszy niż zwykle o filmach DC.

MANIAK O SCENARIUSZU

The Suicide Squad

James Gunn, który szerszemu gronu odbiorców dał się poznać jako reżyser ciepło przyjętych dwóch części Strażników Galaktyki, został zatrudniony przy The Suicide Squad trochę z powodu… utraty pracy w Marvel Studios. Chwilowej, dodajmy. Wszystko zaczęło się od — a jakże — konserwatystów, którzy wyciągnęli dawne tweety reżysera. W dość niesmaczny sposób śmieszkował on w nich   z gwałtu i pedofilii, ale jak sam się tłumaczył:

[…]kiedy zaczynałem, widziałem w sobie prowokatora — kręciłem filmy i opowiadałem żarty, które były oburzające i poruszały tematy tabu. Jak już wielokrotnie podkreślałem publicznie, dorosłem jako osoba, a wraz ze mną moje dzieła i mój humor”[1].

Disney przez jakiś czas pozostawał nieugięty, dając się tym samym wciągnąć w narrację wokół Gunna tworzoną przez popleczników Donalda Trumpa. W tym samym czasie okazję zwietrzyły oczywiście inne studia[2], w tym przede wszystkim Warner Bros.[3], które wówczas wciąż jeszcze zbierało się po kasowej porażce Ligi sprawiedliwości. Gunn ostatecznie zgodził się na współpracę ze studiem i dostał wolną rękę w tworzeniu quasikontynuacji Legionu samobójców.

Dlaczego quasikontynuacji? Jego The Suicide Squad jest bowiem w dużej mierze filmem samodzielnym. Z poprzednikiem łączą go właściwie tylko: główny koncept (to wciąż opowieść o działających dla rządu superzłoczyńcach), kilka postaci i aktorzy ich odgrywający. To w zasadzie tyle. Nieograniczony więc poprzedniczką, Gunn ma wolną rękę w prowadzeniu fabuły. A ta jest bardzo prosta.

Amanda Waller

Tym razem Amanda Waller wysyła bohaterów do Corto Maltese — fikcyjnego południowoamerykańskiego państwa. Fani komiksów powinni kojarzyć je przede wszystkim z Powrotu Mrocznego Rycerza, z którego zresztą Gunn co nieco pożyczył, umieszczając w swojej fabule wewnątrzpaństwowy konflikt. Do zmagającej się z reżimem nacji dodał jednak kluczowy element — tzw. Projekt Rozgwiazdę. To eksperyment jeszcze z czasów drugiej wojny światowej, który — jeśli wpadnie w niepowołane ręce (czyt. w ręce nieprzychylnego USA dyktatora) — może zagrozić całemu światu (czyt. USA). Zadaniem Szwadronu Samobójców, czy też Oddziału Specjalnego X, jest zniszczenie laboratorium mieszczącego projekt.

Brzmi jak okazja do połączenia historii superbohaterskiej z politycznymi rozważaniami na temat relacji USA i reżimów południowoamerykańskich? Nic z tego. Gunn, co prawda, gdzieś tam temat podejmuje, ale tak naprawdę fabuła jest dla niego tylko pretekstem do rozwałki, rozwałki i jeszcze raz rozwałki. Wszelkie poważniejsze rozważania szybko więc znikają w natłoku scen akcji albo zostają rozmyte kiepskimi decyzjami fabularnymi. Szkoda, bo lubię takie komiksowe produkcje, które pod płaszczykiem opowiastek o ludziach z supermocami mówią coś jeszcze. Gunn coś niby powiedzieć chce, ale szybko gryzie się w język — jak gdyby bał się, że widz nie do końca zrozumie i straci zainteresowanie.

Z tego wszystkiego wyłania się zaś kolejny problem: brak konsekwencji działań bohaterów. Zdarza się bowiem, że wykonają pewne ruchy, które teoretycznie powinny mieć kolosalny wpływ na dalszy przebieg fabuły, a nie mają żadnego. Mogą więc wyrządzić jednej bohaterce krzywdę, a ta na chwilkę ledwie się zasmuci, by później się z nimi sprzymierzyć, a na końcu doświadczyć magicznego zanegowania tej krzywdy.

Scenariusz The Suicide Squad broni się jednak tym, jak rozpisano dużą część bohaterów. I choć po pierwszych dziesięciu minutach obrazu, w których Gunn marnuje potencjał mnóstwa postaci, trudno w to uwierzyć, to im dalej, tym lepiej. Ale oczywiście nie bez zastrzeżeń.

The Suicide Squad

Na pierwszym planie zobaczymy: Harley Quinn, Ricka Flaga, Bloodsporta, Ratcatcher II, Polka Dot-Mana, Peacemakera i King Sharka. Część z tych bohaterów znana jest z poprzednich filmów, część to gloryfikowane zastępstwo tychże, a część to interpretacje raczej mało znanych postaci z kart komiksów — przede wszystkim tych autorstwa Johna Ostrandera, choć nie tylko.

Najlepiej udała się Gunnowi Ratcatcher II, czyli autorska reinterpretacja komiksowego złoczyńcy o tym samym pseudonimie. W tej wersji to Cleo Cazo — córka pierwszego Ratcatchera (tutaj bliżej nieokreślonego z nazwiska, ale raczej jest on bardzo luźno inspirowany komiksowym Otisem Flanneganem). Za pomocą skonstruowanego przez ojca urządzenia jest w stanie kontrolować szczury. Cazo jest trochę jak Cyborg w Lidze sprawiedliwości Zacka Snydera, bo jeśli szukać pod toną batosu[4] The Suicide Squad „serca”, to właśnie u tej postaci. Jej historia zostaje chyba najpełniej spośród wszystkich opowiedziana, a podróż bohaterki wzbudza najwięcej emocji.

Bloodsport, choć wyraźnie napisany jako szybkie zastępstwo dla Deadshota (napięty grafik Willa Smitha nie pozwolił aktorowi powrócić do roli z części pierwszej[5]) broni się całkiem ciekawym, choć mało pogłębionym wątkiem, w którym poruszane są kwestie toksycznej męskości i niechcianego ojcostwa. Na plus postaci przemawia pewnie też to, że gra go Idris Elba, ale o tym za chwilę.

Podobała mi się też Harley Quinn — głównie dlatego że Gunn nie ignoruje ewolucji jaką przeszła w Ptakach nocy (nawiasem mówiąc: znacznie lepszym filmie, o którym jeszcze kiedyś napiszę). Nadal więc pisze ją trochę w stylu Amandy Conner i Jimmy’ego Palmiottiego, podkreślając przy tym jej wyjście z toksycznego związku i zmiany charakterologiczne, które się z tym wiążą. Dość powiedzieć, że do Harley należy jedna z najlepszych scen w filmie, w której brutalnie wdeptuje w ziemię toksyczną męskość.

Polka-Dot Man

Spory potencjał ma wątek Polka-Dot Mana. Niedorzeczny złoczyńca z dawnych Batmanowych komiksów to w ujęciu Gunna postać tragiczna — efekt eksperymentów pracującej dla S.T.A.R. Labs matki, która chciała uczynić z synów superbohaterów. I pewnie spod ręki kogoś mniej nastawionego na tanie „heheszki” wyszłoby to bardzo interesująco. Niestety: zamiast przypatrywać się traumie bohatera i pokazywać, jak stopniowo ją przepracowuje, Gunn do samego końca tego wątku — znienacka zresztą przerwanego — woli ową traumę wyśmiewać. Polka-Dot Mana charakteryzuje więc fakt, że w każdym wrogu widzi swoją matkę, a reżyser chętnie pokazuje świat jego oczami — przy okazji paskudnie wspomnianą naukowczynię stereotypizując.

Intrygująco rozwinięty zostaje za to Rick Flag, który względem poprzedniego filmu zyskuje dużo osobowości. Na szczególną uwagę zasługują jego relacje z członkami tytułowej grupy oraz znacznie pogłębione poczucie moralności. Szkoda tylko, że Gunn ostatecznie nie wie, co z tą postacią dalej robić, więc wątek urywa bez szczególnej puenty.

Zupełnie za to nie powalają Peacemaker, King Shark i Amanda Waller. Ten pierwszy — poza tym, że to po prostu biały dupek i hipokryta — jest postacią absolutnie nijaką i nieinteresującą, która zyskuje tylko na charyzmie Johna Ceny. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego to akurat on dostanie swój telewizyjny spin-off. King Shark został z kolei przez Gunna sprowadzony do archetypu „uroczego zwierzaczka idioty”, co przy wielu bardziej interesujących interpretacjach tej postaci wydaje się drogą na skróty. I wreszcie Amanda Waller: w komiksach absolutnie bezwzględna, a w ujęciu Gunna mało kompetentna, wahająca się i pozwalająca się przechytrzyć podrzędnym współpracownikom. Wobec których — dodajmy — nie wyciąga żadnych poważnych konsekwencji, co już w ogóle stoi w sprzeczności z jej utrwalonym wizerunkiem. I choć z reguły nie mam problemów z reinterpretacjami (wszak na nich opiera się cała komiksowa historia), ta wyszła Gunnowi szczególnie kiepsko.

Nie mogę też nie napomknąć, że Gunn marnuje potencjał wielu innych postaci, z których najbardziej boli potraktowanie jednego z najciekawszych i najbardziej charyzmatycznych bohaterów poprzedniego filmu, Kapitana Bumeranga.

The Suicide Squad

Bardzo bałem się w The Suicide Squad humoru. Lubię, kiedy elementy komediowe dają w kinie bohaterskim chwilę na oddech, ale nie znoszę, kiedy to od nich trzeba odetchnąć. W The Suicide Squad bywa… różnie. Zdarzają się żarty trafne — zarówno słowne, jak i sytuacyjne. Bywa jednak, że Gunn jest jak upierdliwy wujaszek z rodzinnej imprezy, który powtarza ten sam kawał kilkukrotnie i przestaje dopiero wtedy, kiedy na pewno wszyscy się zaśmieją — choćby był to śmiech wymuszony, by wój wreszcie skończył zamęczać.

I na koniec tych przydługich już rozważań o scenariuszu (ja inaczej nie umiem, przepraszam) kilka słów o konstrukcji fabularnej. Całą historię Gunn dzieli na kilka epizodów, którym nadaje tytuły, jak gdyby rozpisywał ją na kilka komiksowych zeszytów. Do tego nadaje im nieregularną strukturę, od czasu do czasu mieszając chronologię: stosuje choćby częsty komiksowy zabieg wychodzenia od szokującego wydarzenia, a potem cofania się w czasie i pokazywania, jak do tego wydarzenia doszło. To zdecydowanie urozmaica opowieść, choć poza formalnym zbliżeniem się do pierwowzoru jest to w gruncie rzeczy tylko scenopisarska sztuczka, mająca widzem wstrząsnąć i przykuć go do ekranu. Zdecydowanie lepiej zresztą tę sztuczkę wykorzystała Christina Hodson w Ptakach nocy, bo powiązała zabieg z psychiką głównej bohaterki i narratorki opowieści. W The Suicide Squad właściwie z niczego nie wynika.

MANIAK O REŻYSERII

The Suicide Squad

Reżysersko to film bardzo interesujący, choć także nierówny. James Gunn nie boi się nowatorskich rozwiązań i sięga po nieograne zabiegi narracyjne — bawiąc się choćby montażem czy znakomicie wtapiając śródtytuły kolejnych części opowieści w scenografię. Sporo tu wspaniale skomponowanych ujęć, które wyglądają jak żywcem wyjęte z komiksów. Dużo też kontrastujących z dość krwawą historią mocno nasyconych kolorów. Szczególnie intrygująco wypadają pod tym względem sekwencje z Harley Quinn — przejaskrawione i ozdobione psychodeliczną animacją, która wspaniale oddaje psychikę bohaterki. Widać zresztą, że Gunna mało przy produkcji ograniczało, bo film ma ogromny rozmach i na pewno nie można mu odmówić ogromnej widowiskowości. Tylko że tego wszystkiego jest w pewnym momencie za dużo.

Sceny akcji bawią i oszałamiają wykonaniem, ale do czasu. Komediowe wyczucie czasu Gunn miewa, ale do czasu. Zaskakiwanie brutalnością, nieprzewidywalnością i lejącą się z ekranu krwią działa, ale do czasu. Można odnieść wrażenie, że dewizą reżysera podczas kręcenia filmu było: „więcej, więcej, więcej”, jakby nie potrafił powiedzieć „stop”. I to trochę filmowi szkodzi, a z czasem psuje filmową immersję. I w ten sposób The Suicide Squad w pewnym momencie staje się męczący, a raczej nie taki cel przyświecał reżyserowi. Nie chcę, co prawda, snuć tu banałów o tym, że film mógłby być trochę krótszy, bo nie w długości tkwi problem, a w stylu realizacji. Po prostu mógłby to być obraz mniej przesycony pewnymi rozwiązaniami i znacznie by na tym zyskał.

MANIAK O AKTORACH

Harley Quinn

Tutaj nie będę za dużo narzekać. Gunn w większości zebrał do filmu naprawdę wspaniałą obsadę i umiał ją dobrze poprowadzić.

Doskonała jest oczywiście Margot Robbie, jak zwykle bezbłędna w swojej szalonej interpretacji Harley Quinn. Równie świetny jest Idris Elba, który znów powala ekranową charyzmą i ubarwia swoją ekranową obecnością już i tak ciekawie napisaną postać. Niczego nie można zarzucić też Johnowi Cenie (doskonale wychodzi temu sympatycznemu aktorowi/wrestlerowi bycie palantem, a to uznaję za sukces), Violi Davis (choć materiał dostała fatalny) czy Joelowi Kinnamanowi (lepszemu niż w poprzednim filmie). Ale najciekawiej wypadają te mniej znane nazwiska.

Wielką niespodzianką okazuje się Daniela Melchior. Jest w jej Ratcatcher taki chyba najbardziej ludzki pierwiastek, który czyni tę rolę najbliższa widzowi. Jednocześnie Melchior jest niezwykle charyzmatyczna i pokazuje na ekranie nieco zadziorne oblicze. Sceny komediowe z tą aktorką to jedne z najlepszych w całym filmie, a podczas tych dramatycznych choć przez chwilę czuć, że gra toczy się o wysoką stawkę.

Podobnie świetny jest David Dastmalchian. To aktor być może nieco bardziej znany, zwłaszcza fanom filmów i seriali na podstawie komiksów DC. Wkłada on w rolę Polka-Dot Mana całego siebie i zaskakuje niesamowitą wrażliwością (zwłaszcza jeśli kojarzy się go z ról zwyrodnialców). I tylko szkoda że Gunn w pewnym momencie zaczyna traktować traumę bohatera jako „ten jakże śmieszny gag, który koniecznie trzeba obśmiać po raz ochnasty”, bo raz, że spłyca to wątek postaci (o czym wyżej), a dwa, że aktorsko zaczyna jednak Dastmalchiana ograniczać.

Peacemaker

Co nie wyszło? Przede wszystkim wielka szkoda, że do roli King Sharka nie zatrudniono aktora o polinezyjskich korzeniach (bo takież ma ta postać). Steve Agee (motion capture) i Sylvester Stallone (głos) nie grają oczywiście źle (choć wcale się nie wybijają, ale to też wina scenariusza), ale mimo wszystko szkoda, że tego bohatera wybielono. Totalnym błędem obsadowym okazało się też zatrudnienie Taiki Waititi do roli ojca Ratcatcher II. To miała być rola w założeniu dramatyczna, a Waititi — wybaczcie — zupełnie się do takich nie nadaje.

No i marnuje Gunn potencjał wielu aktorów. Jai Courtney praktycznie nie ma w filmie nic do roboty, Alice Braga — świetna skądinąd aktorka — snuje się bezcelowo po ekranie, a meksykańska legenda Joaquín Cosío dostaje rolę tak stereotypową, że aż się dziwię, iż ją przyjął.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Zdjęcia do filmu przygotował Henry Braham, znany m.in. z pracy przy Złotym Kompasie, Czarownicy 2 i Strażników Galaktyki vol. 2. To utalentowany operator, który ma dobre oko i potrafi swoimi kadrami prawdziwie zachwycić. Do nakręcenia The Suicide Squad użył cyfrowych kamer IMAX-owych[6a], co zdecydowanie nadaje zdjęciom odpowiedniego rozmachu. I mimo że nieco doskwiera tu brak charakterystycznej „miękkości” analogowej filmowej kliszy, to Braham nadrabia to szaloną kolorystyką — wspaniale pasującą do filmu. Jak sam Braham opowiada[6b], Gunn chciał, by The Suicide Squad miał w sobie coś z filmów wojennych, takich jak Tylko dla orłów czy Parszywa dwunastka, ale jednocześnie, by była w nim domieszka realizmu magicznego. I efekt ten udaje się w zdjęciach osiągnąć (bo w pozostałych warstwach realizacyjnych bywa z tym różnie) — zwłaszcza wspomnianą kolorystyką, ale też wieloma ujęciami z ręki i podążaniem blisko bohaterów. Ciekawe są też ruchy kamery, które według słów operatora[6c] synchronizowano z warstwą muzyczną filmu puszczaną przez reżysera na planie.

Wspomnianą warstwę muzyczną można zaś podzielić na dwie części. Pierwszą z nich stanowią mniej lub bardziej popularne piosenki. Gunn ma zdecydowanie ciekawy gust muzyczny, więc wśród ilustrujących sceny utworów znajdziemy prawdziwe perełki, jak choćby „Folsom Prison Blues” Johnny’ego Casha. Problem jednak z korzystaniem z piosenek jest taki, że odwracają one uwagę od tej drugiej części ścieżki dźwiękowej — materiału oryginalnego. Jego autorem jest John Murphy, znany choćby z muzyki do 28 dni później czy Kick-Assa. The Suicide Squad to tak naprawdę jego wielki powrót do kompozycji kinowych, od których na kilkanaście lat zrobił sobie przerwę. Jego utwory zachwycają różnorodnością: słychać w nich rockowe wpływy (Murphy zresztą pisał większość materiału na gitarze, a dopiero później aranżował na kolejne instrumenty[7]), ale na nich się nie kończy, bo Murphy sięga też po tradycyjną orkiestrę oraz syntezatory. To wszystko tworzy eklektyczną mieszankę i trochę szkoda, że przez decyzje reżysera ginie ona trochę na drugim planie.

Ratcatcher II

Ponieważ zdjęcia kręcono równolegle z kilku kamer, materiał Gunna montowały dwie osoby: Fred Raskin (częsty współpracownik Tarantino) i Christian Wagner (specjalista od filmów akcji i horrorów)[8a]. Panowie podzielili się pracą, ale całość filmu nie traci przy tym montażowej spójności — przynajmniej jeśli chodzi o styl (niektóre sekwencje są ze sobą doskonale posklejane). Niestety zabrakło decyzji o trochę śmielszym używaniu montażowych nożyczek — jak scenarzyści sami wspominają[8b], mimo że z filmu trochę scen wyleciało, to zasadniczo trzymał się on ściśle struktury scenariusza. A to doprowadziło do wspomnianego przeze mnie wyżej przesytu.

Scenografia filmu przykuwa wzrok pewnego rodzaju surowością, która dobrze kontrastuje z niedorzecznymi bohaterami. To celowy zabieg Beth Mickle, której zależało na konkretnych wizualnych skojarzeniach z filmami wojennymi z lat 80[9]. Rzeczywiście tę inspirację czuć: czy to w gęstych lasach, czy szaroburych przestrzeniach miejskich Corto Maltese. Nadaje to światu przedstawionemu sporo wiarygodności, co miejscami może zbyt ostro kontrastuje ze scenariuszem, ale na ogół sprawdza się świetnie.

Kostiumy bohaterów zaprojektowała trzykrotnie nominowana do Oscara Judianna Makovsky (Strażnicy galaktyki vol. 2, Avengers: Koniec gry). Na prośbę reżysera miała możliwie jak najbardziej zbliżyć się do komiksowych oryginałów[10]. Nie zawsze było to łatwe zadanie i nie zawsze — mam wrażenie — udało się takiego przekładu z komiksu na film dokonać z pełnym sukcesem. Zdarzają się tu kostiumy udane, jak choćby ten Harley Quinn, który jednocześnie nawiązuje do jej komiksowych korzeni i wprowadza do projektu trochę innowacji. Są też kostiumy całkowicie wystrzelone w kosmos, które czasem nieco kłócą się z ogólnie przyjętą wizualną koncepcją (Polka-Dot Man), a czasem zaskakująco dobrze z nią kontrastują (Peacemaker). No i wreszcie Makovsky przygotowuje też kilka strojów nijakich: takich, które zupełnie nie przykuwają wzroku i szybko się po seansie o nich zapomina (Ratcatcher, Bloodsport). Jest to więc całkowita loteria, ale jednego nie można kostiumografce odmówić: z całą pewnością jej praca jest bardzo różnorodna.

Efekty specjalne filmu są w większości bardzo udane, a to dlatego, że sporo ekranowych eksplozji, kaskaderskich wyczynów czy choreograficznie skomplikowanych walk wykonano na planie. Oczywiście korzystano też z komputerów, ale i tu wykonano kawał dobrej roboty, zwłaszcza jeśli chodzi o motion capture. Owszem, czasami King Shark czy Starro może i wyglądają nieco plastikowo, ale na ogół nie rzuca się to szczególnie w oczy.

MANIAK PODSUMOWUJE

The Suicide Squad to film przede wszystkim mocno naznaczony artystyczną wrażliwością Jamesa Gunna, a ta niekoniecznie pokrywa się z tym, czego sam szukam w kinie superbohaterskim. Choć wiele elementów filmu bardzo mi się podoba, jego nierówny scenariusz, zbyt dużo wytrącającego z rytmu opowieści batosu i tendencja reżysera do tego, by wszystkiego było tu „dużo i jeszcze więcej” ostatecznie przeważają szalę w stronę pt. „To chyba jeden z najmniej udanych filmów na podstawie komiksów DC w ramach wspólnego filmowego uniwersum”. A szkoda.

DOBRY

Żródła:

  1. ^James Gunn Fired as Director of ‘Guardians of the Galaxy Vol. 3’.
  2. ^James Gunn in Demand for Major Studio Movies After Disney Firing.
  3. ^James Gunn Boards ‘Suicide Squad 2’ To Write And Possibly Direct.
  4. ^Batos — zabieg stylistyczny polegający na przejściu ze wzniosłego do śmiesznego.
  5. ^‘Suicide Squad’: Deadshot Removed From Sequel as Idris Elba Moves to New Character.
  6. ^abcExclusive: ‘The Suicide Squad’ Cinematographer Henry Braham on the Harley Quinn Fight, That Helmet Shot, and Capturing Magical Realism.
  7. ^John Murphy on Scoring The Suicide Squad.
  8. ^abArt of the Cut: Working Under the Gunn in “The Suicide Squad”.
  9. ^“The Suicide Squad” Production Designer Beth Mickle on Creating Gonzo Sets.
  10. ^How ‘The Suicide Squad’ Translated DC Comics’ Villains to the Big Screen.

Komentarze