Kilka dni temu zakończyła się jubileuszowa 20. edycja toruńskiego festiwalu filmowego Tofifest. Jak co roku organizatorzy zaproponowali prawdziwą kinową ucztę składającą się z nietuzinkowej selekcji obrazów zagranicznych i polskich. Poniżej pochylam się nad propozycjami, które miałem okazję podczas festiwalu zobaczyć i dzielę je na trzy tematyczne kategorie.
W POGONI ZA SZCZĘŚCIEM
Moje wspaniałe życie
Joanna to z pozoru oddana żona, kochana matka, opiekuńcza córka i świetna anglistka. Tak naprawdę jednak żadna z tych ról nie daje jej życiowego spełnienia. Sobą czuje się, dopiero gdy od codzienności ucieka do dawnego mieszkania matki, odpala skręta i szuka ukojenia w objęciach kochanka. Nie spodziewa się jednak, że ktoś poznał jej tajemnicę.
Trzeci po Kamperze i Córce trenera pełnometrażowy film Łukasz Grzegorzka to po raz kolejny ciekawy gatunkowy miszmasz, w którym reżyser bierze pod lupę rodzinne relacje. W Moim wspaniałym życiu artysta umiejętnie łączy elementy dramatu, komedii i psychologicznego thrillera, by opowiedzieć nieco szaloną, ale bardzo ważną historię o poszukiwaniu szczęścia i desperackiej ucieczce od życia, w którym go brakuje.
Jak mówił Grzegorzek podczas spotkania po seansie filmu, inspiracją do punktu wyjściowego scenariusza było pewne wydarzenie w życiu Davida Lettermana, amerykańskiego gospodarza talk-show. Podobnie jak główna bohaterka filmu Letterman był szantażowany w związku z uwikłaniem w romans. Mając jednak do dyspozycji tak ogromną platformę jak popularny talk-show, przyznał się na antenie do swoich grzechów i tym samym pokrzyżował plany szantażysty. Grzegorzek chciał jednak, by jego postać takiej platformy nie miała.
Do wątku szantażu dopisał więc postać pod każdym względem od Lettermana różną. Jego Joanna ma do stracenia wszystko, choć w trakcie swej filmowej emocjonalnej podróży będzie musiała się zastanowić, czy na tym, co ryzykuje, w ogóle jej jeszcze zależy. To bardzo interesujący portret psychologiczny kobiety tkwiącej w pułapce, z której co rusz się wyrywa, ale jednak nie chce się całkowicie oswobodzić.
Portet ten Grzegorzek ubarwia arcyciekawymi postaciami z otoczenia Joanny. Cała jej rodzina — cierpiąca na demencję matka, pochłonięty pracą mąż, pierdołowaty syn i jego roszczeniowa żona, a także drugi syn przeżywający nastoletni bunt — odgrywa w tej historii ważną rolę. Wszyscy z nich zostali rozpisani tak, by nie tylko popychać wątek Joanny do przodu, ale i funkcjonować jako autonomiczne jednostki, które w pewnym sensie również szukają szczęście i pragną wspaniałego życia.
Doskonała jest także obsada. Główną rolę gra tu Agata Buzek, która do tak zniuansowanej i skomplikowanej postaci jak Joanna nadaje się znakomicie. To chyba jeden z najlepszych występów w karierze tej aktorki, zaraz obok Rewersu. Na ekranie partnerują jej fenomenalni Jacek Braciak i Adam Woronowicz. Ten drugi został zresztą obsadzony dość nietypowo w roli kochanka, czym Grzegorzek trochę łamie filmowy stereotyp, że jeśli się zdradza, to z kimś konwencjonalnie przystojnym. Na drugim planie zobaczymy między innymi Karolinę Bruchnicką (która debiutowała w poprzednim filmie Grzegorzka, Córka trenera), zachwycającą jako ułożona, ale złośliwa polonistka, oraz Wiktorię Wolańską, która budzi w widzu najgorsze odruchy jako roszczeniowa Karina (imię zapewne nie jest tu przypadkowe), choć tak naprawdę jest do głównej bohaterki niezwykle podobna.
Moje wspaniałe życie ma też tę zaletę, że to film, w którym każdy znajdzie coś innego. Sam Grzegorzek mówi, że z wielu spotkań z widzami wyniósł przede wszystkim mnogość interpretacji swojego filmu i przeróżne podejście widzów do głównej bohaterki. Warto więc film zobaczyć samemu, do czego bardzo zachęcam.
DOBRY |
Najgorszy człowiek na świecie
Najnowszy film Joahima Triera, który zamyka jego trylogię oslowską, to przede wszystkim uderzający portret młodości. Główna bohaterka filmu, Julie, to studentka medycyny, która z dnia na dzień postanawia zmienić zajęcie i przenieść się na psychologię. Ta podyktowana impulsem decyzja symbolicznie podkreśla charakter bohaterki — wciąż poszukującej, nie do końca szczęśliwej, zastanawiającej się, czego tak naprawdę chce od życia. Zarówno od tego zawodowego, jak i prywatnego, uczuciowego.
Trier wraz ze współscenarzystą, Eskilem Vogtem, pytają o to, czy w świecie, w którym istnieje tak wiele możliwości, da się podjąć przemyślaną decyzję. Julie co chwilę łapie się na tym, że może jednak powinna zrobić inaczej, niż planowała, i często idzie za impulsem. Jej spontaniczność wynika nie tylko z tego, że życie na każdym kroku stawia ją przed rozgałęziającymi się niemal w nieskończoność rozdrożami. Ma też korzenie w jej przeszłości, a zwłaszcza w sygnalizowanej przez filmowców niezdrowej relacji z ojcem.
To, co najbardziej w Najgorszym człowieku na świecie uderza, to sposób, w jaki decyzje Julie są brutalnie weryfikowane przez nagłe przypadki i zbiegi okoliczności. Niezwykle wymowna jest ostatnia scena, w której Julie z jednej strony czuje się spełniona i pogodzona z sobą, ale gdy przez chwilę widzi, co mogła mieć, gdyby jej los potoczył się inaczej, czuć w jej gorzkim uśmiechu nutkę żalu. A może i zalążek kolejnej decyzji?
Trier tę podzieloną na rozdziały opowieść realizuje z wykorzystaniem szeregu interesujących środków. Znajdą się tu elementy zarówno charakterystyczne dla komedii, jak i dramatu, ale nie zabraknie odważniejszych rozwiązań jak choćby sekwencja, w której główna bohaterka wyobraża sobie randkę, a czas wokół niej całkowicie się zatrzymuje. Można by pomyśleć, że z tego wszystkiego powstanie artystyczny chaos, ale, co zaskakujące, wszystkie te środki doskonale się uzupełniają. Trier znajduje więc doskonały sposób, by ten pełen interesujących przemyśleń scenariusz zaprezentować widzowi w jak najbardziej atrakcyjny sposób. Jednocześnie: nigdy nie robi za dużo. Każdy środek dobiera tak, by pasował do fragmentu opowieści, którą snuje, tworząc w ten sposób film różnorodny, ale bardzo spójny.
Nie byłby jednak ten film tak dobry, gdyby nie odtwórczyni głównej roli, Renate Reinsve. Julie w jej wykonaniu to postać z miejsca budząca sympatię, zwłaszcza dla widza wciąż gdzieś tam na początku swojej podróży w dorosłość. Reinsve doskonale łączy też pewne przeciwności Julie: jej kruchość i wrażliwość z umiejętnością przebrnięcia przez wszelkie przeciwności. To rola bardzo dojrzała i autentyczna.
Najgorszy człowiek na świecie to obraz doskonale rozpisany, świetnie zagrany i mistrzowsko zagrany. Film Triera zdecydowanie trafia na listę moich ulubionych.
DOBRY |
WIARA I LGBTQIA+
Blessed Boys
Pełnometrażowy debiut włoskiej reżyserki Silvii Brunelli to film w niezwykle ciekawy sposób łączący pewne pozorne sprzeczności. Z jednej strony jest to bowiem opowieść o seksualnym przebudzeniu i odkrywaniu orientacji. Z drugiej zaś to film o religijnych cudach i całym przemyśle, jaki mogą za sobą ciągnąć. Te dwa wątki w zadziwiający sposób ze sobą korespondują i symbolicznie zazębiają się, by w finale zupełnie się połączyć.
Bohaterami Blessed Boys są Mario i Lino — nierozłączni przyjaciele, między którymi zaczyna rodzić się głębsza relacja. Na tle tej relacji śledzimy zaś losy młodszej siostry Lino, Annaluce, która — po dokonaniu, jak się zdaje, cudu — przyciąga do siebie kult mieszkańców.
Film Brunelli, który napisała wraz z Francescą Scanu, to przede wszystkim nieustanne przenikanie się sfery sacrum i profanum. Sceny religijnego uniesienia przeplatają się tu z odważnymi scenami seksu, a pozornie odległe od siebie wątki, wzajemnie się uzupełniają. Religijna obsesja zbiegających się do Annaluce ludzi koresponduje zatem z rosnącą fascynacją, jaką Lino odczuwa w stosunku do Mario, a ucieczka chłopców od codziennego życia w świat cielesnej rozkoszy kontrastuje ze zniewoleniem dziewczynki. Wszystko to ma kulminację w dość wymownym finale. Choć więc z wierzchu dwie opowiadane równolegle historie zdają się odległe, tak naprawdę wzajemnie się uzupełniają.
Blessed Boys poruszają wiele problemów, ale przede wszystkim to film o nieodwzajemnionej miłości, seksualnym przebudzeniu oraz religijnym fanatyzmie, który redukuje cud do komercyjnego produktu. U podstaw filmu leży zaś cały wachlarz ludzkich emocji, zarówno tych przeżywanych indywidualnie, jak i tych indukowanych przez otoczenie.
Brunelli pokazuje tym obrazem swą ogromną wszechstronność. Płynnie przechodzi bowiem od scenek z życia codziennego (na uwagę zasługują tu fragment, w których Lino zajmuje się matką — bije z nich bowiem niewymuszona prostota i szczerość, a czasem i humor sytuacyjny) przez dość śmiałe sceny erotyczne aż do (czasem może nieco zbyt dosłownego) symbolizmu. Mnogość stylów w ręku gorszego twórcy mogłaby oznaczać filmowy chaos. Brunelli jednak — mimo iż jest debiutantką — dopasowuje to wszystko niczym kawałki misternej mozaiki.
Dodatkowym atutem są zaś aktorzy, zwłaszcza ci pierwszoplanowi. Francesco Pellegrino i Vincenzo Antonucci, którzy wcielają się w role Lina i Maria, mają ze sobą niesamowitą ekranową chemię, a ich relacja jest niemalże namacalna. Uczucie Lina dostrzec można w każdym słowie, geście i spojrzeniu — czasem pełnym tęsknoty, a czasem zazdrości. Urzeka też wyjątkową ekranową szczerością i dojrzałością młoda Sophia Guastaferro, która wciela się w Annaluce. Świetna jest wreszcie Pina Di Genarro jako żyjąca we własnym świecie matka Lina.
Blessed Boys na pewno dość długo ze mną zostanie, bo to film ciekawie skonstruowany, nie zawsze oczywisty i naprawdę dobrze pomyślany od strony symbolicznej. Warto mieć oko na kolejne produkcje Brunelli.
DOBRY |
Wszystkie nasze strachy
Bohaterem Wszystkich naszych strachów jest Daniel — mieszkający z babcią na wsi artysta, gorliwy katolik i osoba homoseksualna. Łączy on w sobie dwa, wydawałoby się zupełnie sprzeczne światy: z jednej strony religijność i oddanie wierze, z drugiej zaś przynależność do mniejszości, z którą Kościołowi od lat nie po drodze.
Punktem zwrotnym w życiu Daniela jest samobójcza śmierć jego koleżanki, atakowanej przez lokalne środowiska z powodu orientacji seksualnej. Daniel postanawia odprawić w jej intencji drogę krzyżową, do udziału w której namawia całą wioskę. Będzie się jednak musiał zmierzyć ze sprzeciwem lokalnej społeczności i atakami oraz oskarżeniami kierowanymi w jego stronę.
Postać Daniela oparta jest na rzeczywistym artyście, Danielu Rycharskim, a rozpisując filmowe wątki, Łukasz Ronduda, Michał Oleszczyk i Katarzyna Sarnowska czerpali z prawdziwych wydarzeń. Fabularnie i strukturalnie film pod wieloma względami korzysta zaś z formuły znanej z westernów, w której samotny bohater staje naprzeciw całemu miasteczku.
Choć miejscami można by zarzucić Wszystkim naszym strachom zbytnie epatowanie traumą (punktem wyjścia historii jest samobójstwo dziewczyny, która nie wytrzymała nagonki, a i sam główny bohater spotyka się z dość brutalnym odzewem niektórych środowisk). Moim zdaniem byłoby to jednak zbyt powierzchowne spojrzenie na ten obraz. Jest on bowiem o wiele bardziej zniuansowany: w ciekawy sposób opowiada o dwóch obcych sobie światach, które główny bohater w zadziwiający sposób łączy.
Ten dualizm bohatera to przyczynek do interesujących rozważań. Czy można być osobą głęboko wierzącą, a jednocześnie kimś, kogo zinstytucjonalizowany katolicyzm jednoznacznie odrzuca? Jak poradzić sobie z brakiem pełnej akceptacji obu środowisk, do których się należy? I wreszcie: skąd czerpać siłę, by nade wszystko pozostać wiernym swoim przekonaniom?
Poza tym wszystkim film Rondudy to także opowieść o sile sztuki. We Wszystkich Naszych Strachach bohaterem równie ważnym co Daniel jest bowiem także jego artystyczne dzieło. To ono stanie się przyczynkiem do pewnej zmiany mentalności niektórych bohaterów i ono wywoła sporo dyskusji przeróżnych środowisk. Można powiedzieć, że język sztuki jest traktowany przez twórców trochę jak język uniwersalny, dzięki któremu można się porozumieć ponad podziałami. I tak jak Daniel stara się nawiązać kontakt z ludźmi ze swojego otoczenia za pomocą sztuki, tak Wszystkie nasze strachy stanowią niejako próbę przeniesienia działań filmowego bohatera na ogólny grunt. Z opowiadań twórców filmu podczas tofifestowego spotkania wynika zaś, że niejednokrotnie próba ta okazała się owocna.
Nawiasem mówiąc — choć w samym filmie aż tak dobrze to nie wybrzmiewa — warto wspomnieć o tym, jak działania samego Rycharskiego przyczyniają się do odczarowania sztuki sakralnej. Dziś kojarzona jest raczej z kiczem (wiemy choćby, jak szkaradnie potrafią wyglądać kościelne pomniki), mimo że niegdyś jej owoce na stałe wpisywały się w dziedzictwo kulturowe. Rycharski sięga zatem po awangardę i stara się przywrócić jej dawny blask. Bardzo ciekawie opowiadał o tym podczas festiwalu jeden z reżyserów filmu, Łukasz Robduda.
Te wszystkie scenariuszowe zabiegi w interesujący sposób łączą się z zabiegami realizacyjnymi. Łukasz Ronduda i Łukasz Gutt łączą westernowe rozwiązania z kościelną symboliką, queerowym dramatem, a nawet elementami komedii. Wspaniale prowadzą też aktorów. Grający główną rolę Michał Ogrodnik wreszcie tu nie szarżuje i nie tworzy postaci niebezpiecznie zbliżonej do karykatury. Partnerująca mu Maria Maj jako babcia Daniela sprawdza się zarówno w scenach, w których ma odgrywać rolę głosu rozsądku, jak i w takich, w których nieco odczarowuje humorem ciężkawą atmosferę. Doskonała jest także Jowita Budnik jako matka Jagody — dziewczyny, która targnęła się na swoje życie. Budnik wirtuozersko wyraża mieszankę bólu i gniewu, który po śmierci córki odczuwa jej bohaterka.
Wszystkie nasze strachy to film, którym twórcy pragną wybudować pomost pomiędzy dwoma odległymi społecznościami. Społecznościami, które — choć wydają się odległe i wzajemnie wykluczające — czasami się zazębiają. I choć nie będzie to pomost trwały, bo do tego potrzebne jest coś więcej niż jedno kinowe dzieło, to mam wrażenie, że to bardzo dobry początek dyskusji. Oby kiedyś owocnej.
DOBRY |
POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI
Trylogia Ojciec Chrzestny
Każdy z nas ma takie filmy, których — choć uznawane są za absolutną klasykę kinematografii — nie udało mu się obejrzeć. W dzieciństwie było się za młodym, w doroślejszym życiu jakoś się nie złożyło, bo nie było czasu… I tak to się ciągnie. Na szczęście Tofifest taką filmową półkę wstydu co rok umożliwia choć trochę odciążyć. A na mojej ciążyło nie byle co, bo trylogia Ojciec chrzestny Francisa Forda Coppoli. I w gruncie rzeczy to dobrze, że mogłem doświadczyć wszystkich trzech filmów dopiero na dużym ekranie, a nie w telewizji, bo zdecydowanie jest to niesamowite kinowe przeżycie.
Dramaturgicznie są to obrazy poprowadzone z zegarmistrzowską precyzją. Żywot Michaela Corleone to istna grecka tragedia w amerykańsko-włoskich realiach, którą śledzi się z zapartym tchem, a przy tym zarówno się bohaterowi kibicuje, jak i nim gardzi. I nawet ta nieszczęsna trzecia część (prezentowana na festiwalu w nowej, przemontowanej przez Coppolę wersji) — z niewiarygodnie durnym wątkiem romansowym i tragicznie złą Sofią Coppolą oraz jej dziwnym wykrzywionym grymasem — mimo wszystko stanowi ciekawe domknięcie rozprawy na temat człowieka, który może i chciałby z mafijnym światem zerwać, ale na zawsze w nim pozostanie.
Wiele na temat Ojca Chrzestnego zostało już napisane, a ja nie śmiałbym nawet wtrącać niczego nowego do istniejącego już dyskursu. Dlatego ten krótki wywód nieuporządkowanych wrażeń podsumuję stwierdzeniem, że nie bez powodu są to filmy, które na zawsze weszły do kinowego kanonu, a ich wpływ odczuwa się w gatunku po dziś dzień. Jestem wdzięczny, że Tofifest pomógł mi się o tym wreszcie przekonać na własnej skórze. Na pewno będę do Ojca Chrzestnego wracać.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.