Luca Guadagnino to reżyser niesamowicie wręcz wszechstronny. Ma na koncie dramaty obyczajowe, psychologiczne horrory i kryminały. Nic więc dziwnego, że jego najnowszy film Challengers to prawdziwy gatunkowy miszmasz. Jest w nim trochę dramatu sportowego, trochę filmu psychologicznego, a trochę opowieści miłosnej (przy czym miłość należałoby wziąć w tym przypadku w duży cudzysłów). Film zrealizowany według scenariusza Justina Kuritzkesa ma więc wszystko, by ująć jak najszersze grono widzów. Problem w tym, że ja do tego grona w ogóle nie należę.
Art Donaldson to świecący tryumfy tenisista u szczytu kariery. Kiedy presja daje o sobie znać i zaczyna wpływać na wyniki sportowca, Tashi Duncan, — jego żona, ambitna trenerka i była tenisistka, która wskutek doznanej kontuzji musiała przedwcześnie zakończyć dobrze rokującą karierę — postanawia pomóc mu odzyskać formę. Zapisuje Arta do mniej prestiżowego turnieju na niższym szczeblu, by odzyskał pewność siebie. Okazuje się jednak, że bierze w nim udział jego dawny przyjaciel, Patrick Zweig. Gdy ci dwoje mierzą się na korcie, wracają do nich wspomnienia wspólnej burzliwej przeszłości, co przekłada się na emocjonujący mecz.
W teorii to pomysł na doskonały scenariusz — taki, w którym sport jest tylko pretekstem do ukazania skomplikowanej, wielowymiarowej relacji między trójką ludzi. W praktyce jednak filmowa opowieść traktuje o jednostkach wybitnie toksycznych, z których żadne nie wzbudza ani odrobiny sympatii. I jasne, jako studium postaci, którym sportowe ambicje całkowicie psują życie prywatne, to mogło się udać. Są tutaj klasyczne wręcz motywy: przenoszenie niespełnionych ambicji na drugą osobę, wzajemne kopanie pod sobą dołków, wykorzystywanie cudzego nieszczęścia do własnych celów, intrygi, podstępy… Ale niestety to wszystko jest w Challengers niesamowicie wręcz płytkie, a bohaterowie zdają się przez cały film emocjonalnie stać w jednym miejscu. I nawet zakończenie, które w założeniu ma mocno puentować ten wybitnie irytujący trójkąt miłosny, w rzeczywistości po prostu mocniej wykrzykuje to, co widz zdążył przez poprzednie minuty seansu dawno zauważyć.
Nierówna realizacja jeszcze bardziej ten film pogrąża. Tenis — dla mnie sport niesamowicie wręcz nudny (przepraszam fanów tego sportu) — w ogóle nie zyskuje w reżyserii Guadagnino na dynamice. I to mimo stosowania ciekawych reżyserskich pomysłów. Być może włoski reżyser sam tego, co w tym sporcie ma pociągać, nie do końca widzi — to tłumaczyłoby ciągłe zmiany perspektywy i coraz to nowsze operatorsko-montażowe sztuczki. Tego wszystkiego jest po prostu za dużo, a wrażenie potęguje bardzo natrętna, rozsadzająca uszy i niedopasowana muzyka Trenta Reznora oraz Atticusa Rossa.
Reżyserskie niedociągnięcia widać też miejscami w montażu. Bywają bowiem sceny, w których widz może na chwilę zgubić się w przestrzeni za sprawą zbyt radykalnej zmiany perspektywy. To uchybienia rzadkie, ale jednak zauważalne. Odnotować jednak należy, że montażowo zdecydowanie udało się wplecenie w filmową narrację retrospekcji. Choć wiec twórcy przyjęli achronologiczny porządek scen, tutaj akurat stosunkowo łatwo się odnaleźć.
Nie wyszło wreszcie utrzymywanie odpowiedniego napięcia. Ewidentnie widać to tuż pod koniec filmu. Widz wie, że jedna z postaci za chwilę zrobi coś, co odmieni dynamikę końcowego tenisowego meczu. Czeka więc jak na szpilkach. Ale w pewnym momencie, zamiast zastanawiać się: “Zrobi to czy nie zrobi? Co będzie, jeśli zrobi?”, zaczyna się niecierpliwić. Guadagnino tak bowiem tę scenę przeciąga, że w końcu traci zainteresowanie widza. Znów: za dużo.
Na szczęście aktorsko to film wybitny. Zendaya jako przesadnie ambitna, żyjąca tylko dla tenisa Tashi jest doskonała. I to zarówno w wersji nastoletniej, gdy liczy się dla niej jej własna kariera; i dorosłej, gdy za wszelką cenę próbuje podtrzymać karierę męża. Fantastyczne są wszystkie drobne elementy, które składają się na jej grę: mimika, gestykulacja, modulacja głosu. I choć Zendaya zdaje się roztaczać wokół Tashi aurę tajemnicy, to w kluczowych momentach świetnie odsłania jej emocje.
Josh O'Connor (który czasem totalnie myli mi się z Jamesem Nortonem i Callumem Turnerem 😅), korzysta w roli Patricka ze specyficznej fizjonomii. Czasami wystarczy, że nieco przymruży oczy i włączy swój arogancki uśmieszek, by oddać sedno postaci i... to zadziwiająco dobrze działa. Do tego dochodzą oczywiście jeszcze inne elementy aktorskiego emploi, a przede wszystkim sposób artykułowania słów, jaki O'Connor dobiera do swoich kwestii. Razem składają się na bardzo ciekawą i magnetyzującą rolę.
Najmniej znany spośród trójki głównych aktorów jest pewnie Mike Faist. Na mnie zrobił jednak największe wrażenie. Jego Art jest postacią może najmniej barwną, ale w tej jego normalności Faist odnajduje ciekawe rzeczy i wyciąga je emocjonalnie na wierzch. Rzekłbym, że jego Art jest bohaterem najbardziej złożonym i niejednoznacznym, a duża w tym zasługa właśnie Faista. Na pewno będę śledzić dalszą karierę aktora.
Dla popisów aktorskich warto więc być może Challengers zobaczyć. Dla reszty jednak — niekoniecznie. Jeśli bowiem szukacie opowieści o miłosnym trójkącie, to lepiej włączcie sobie Poprzednie życie. Jeśli historii o przenoszeniu niespełnionych sportowych ambicji na bliską osobę, która ma jakąś puentę — odpalcie Córkę trenera. A jeśli chcecie poczuć tenisowe emocje i zobaczyć, jak się ten sport powinno przedstawiać w filmach, obejrzyjcie genialny Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.